Z angielskiego „żelaznego” TOP4 czy też TOP6, mało co jest ostatnio żelazne. Większość ekip przechodzi przez mniejsze bądź większe problemy, nieskutecznie próbując wydostać się z dołka. Jedną z takich drużyn Jets oczywiście również Arsenal…
„Kanonierzy” prezentowali się tak słabo, że już po nieco ponad roku byli zmuszeni pożegnać się z Unaiem Emerym. Seria meczów bez wygranej zbliżała się do niechlubnych, historycznych rekordów klubu, a sytuacji nie poprawił także tymczasowy „strażak”, czyli Fredrik Ljungberg.
22 grudnia postanowiono ratować się „podkradniętym” z Manchesteru City Mikelem Artetą. Uczeń Pepa Guardioli miał ustabilizować sytuację i trzeba przyznać, że w jakimś sensie mu się to udało. Odkąd Hiszpan został trenerem „The Gunners”, ci przegrali zaledwie jeden mecz – 29 grudnia, grając przeciwko Chelsea. Pojawił się jednak inny kłopot…
Arsenal coraz częściej nazywa się „Drawsenalem” (draw, czyli remis – red.). Na dziewięć meczów pod wodzą Artety, remisem zakończyło się aż pięć z nich. Doprowadziło to do dziwnej sytuacji, w której Arsenal jest pod pewnym względem jedną z najsłabszych drużyn w lidze, ale z drugiej strony – topową. W jaki sposób? Otóż jedynie Norwich i Watford mają mniej zwycięstw w lidze, niż Arsenal (6), ale tylko Liverpool ma mniej porażek (a w zasadzie żadnej), niż „Kanonierzy” (6).
Sekret? Po niedzielnym 0:0 z Burnley, to aż 13 remisów, dzięki którym (czy też przez które), Arsenal jest na zaledwie dziesiątym miejscu w tabeli. Co ciekawe, podopieczni Mikela Artety są w remisowaniu tak dobrzy, że śmiało mogą pokusić się o ustanowienie rekordu Premier League. Ten należy do Newcastle (2003/2004), Aston Villi (2011/2012) oraz Sunderlandu (2014/2015), które kończyły rozgrywki mając na koncie 17 remisów.
Cóż – do końca sezonu jeszcze 13 serii gier, może Arsenal jednak ukończy go z jakimś osiągnięciem…