Jak się ma dziennikarstwo sportowe w Polsce? [WYWIAD]

boczki-2
foto Maciej Kiełbowicz i archiwum Artura Rolaka

Jaki jest poziom polskich komentatorów? Jakie błędy najczęściej popełniają? Jaka jest wartość studiów dziennikarskich i w którą stronę zmierza to dziennikarstwo? Kto jest w naszym kraju najlepszy i dlaczego Real jest gorszy od Sevilli? Pytamy samozwańczego strażnika polszczyzny w mediach, Artura Rolaka – dziennikarza i autora bloga „Polish swój Polish”, na którym regularnie wytyka błędy najbardziej znanych komentatorów sportowych.

Przebywając w pana towarzystwie, trzeba uważać na język? Na co dzień jest pan tak skrupulatny, jak przy ocenie komentatorów?

Nie, nie. Mnie po prostu drażnią błędy, które są wypowiadane publicznie i trafiają do odbiorców, przez co są powielane i z czasem stają się normą. W ten sposób psują język. Jasne, on cały czas się rozwija, jest czymś żywym, ale nie można brać udziału w jego psuciu. Nie można tych zmian przyspieszać. Jeśli widzimy jakieś zjawiska niekorzystne, a jesteśmy w stanie ten proces spowolnić, bo zatrzymać nie sposób, to należy to robić.

„To blog o rzeźnikach języka polskiego” – naprawdę jest tak źle?

Aż tak nie. To był zabieg stylistyczny, bo akurat w ten czwartek był Dzień Rzeźnika, więc postanowiłem to wykorzystać. Szukałem jakieś inspiracji, punktu wyjścia do stworzenia tytułu. Taki przyciągnie czytelnika. Musiałem to wykorzystać, w końcu kolejny taki dzień dopiero za rok.

Dużą wagę przykłada pan do tytułowania swoich wpisów.

Nie lubię tytułów informacyjnych, które mówią wszystko. Tytuł powinien być jakąś zagadką, tajemnicą i w ten sposób zachęcać do przeczytania. To trochę jak kryminał – im później się wyjaśni, dlaczego autor dał taki tytuł, a nie inny, tym lepiej. Czytelnik będzie dłużej wisiał nad naszym tekstem.

Nie ma pan wielkiego parcia na to, żeby ten blog był popularny, powszechnie czytany.

Przeciwnie, nie chciałbym, żeby to skończyło się jakimś hejtem. Mam kolegów, którzy namawiają mnie do podawania nazwisk autorów najbardziej pysznych wpadek.

No tak, ludzie przecież chcą mięsa.

Tak, użyjmy tego słowa – ludzie chcą mięsa, ale uważam, że gdy podam nazwiska tych najgorszych, to w komentarzach pojawi się hejt. Mam taką swoją listę. Uważam, że dwóch komentatorów w Polsce jest poza zasięgiem reszty i biją się w finale o miano tego najgorszego. Czasem z jednego ich meczu, z 90 „regulaminowych” minut mogę napisać trzy posty na bloga. Komentowanie meczu jest jak pisanie informacji do gazety. Publicystykę zostawmy programom publicystycznym. Silenie się na jakąś oryginalność prowadzi właśnie na takie manowce, jakie przedstawiam na blogu. Oczywiście można o meczu opowiadać, ale trzeba umieć to robić.

Kto w takim razie potrafi?

Uwielbiam oglądać mecze komentowane przez Andrzeja Twarowskiego. Nie dlatego, że akurat kiedyś razem pracowaliśmy w „Expressie Wieczornym”, gdy był moim młodszym kolegą z redakcji. Pamiętam, jak on zaczynał. Męczył się, ale było widać, że ten chłopak ma talent. Od nas odszedł do radia i później do telewizji. Przyjemnie się go słucha, bo ma fajne skojarzenia, ale co najważniejsze – poprawne językowo. Nie są takie nadęte, napompowane sztucznością. Mam wrażenie, że niektórzy komentatorzy są koniecznie chcą na siebie zwrócić uwagę. To są popisy, które szkodzą im i stacjom, w których pracują.

W jaki sposób próbują się popisywać, ściągać uwagę na siebie?

Ostatnio pisałem o tym w polemice z Tomaszem Smokowskim. Komentator nie może non stop mówić, że piłkarz otrzymał żółtą kartkę. To jest zbyt patetyczne. Kompletnie nie ten styl. Błąd stylistyczny też jest błędem językowym. Pomijam już fakt, że piłkarz tę kartkę ogląda, a nie fizycznie dostaje. Ale właśnie! To niech on ją dostaje, a nie otrzymuje! Zawodnik gra w piłkę i ma talent, a nie go posiada.

Pan komentował kiedyś jakiś mecz?

Jeden w życiu. Na szczęście nie szedł na żywo. Został nagrany i wyemitowany w porze niewysokiej oglądalności. Gdy go odsłuchałem, nie byłem zadowolony.

Czy to trudny zawód? Tomasz Smokowski odpisał na jeden z artykułów zamieszczonych na blogu, że czasami jest pan zbyt złośliwy. Pracę komentatora porównał do pracy sapera.

To jest bardzo trudny zawód! To jest ten kij, ale jest też marchewka. Jest to praca dobrze płatna. Ja też występowałem parę razy w telewizji – zazwyczaj w roli eksperta. Pamiętam moje pierwsze razy. Pociłem się bardziej, niż jak przebiegłem maraton. A to trwało z pięć minut. Gadać bez przerwy przez dziewięćdziesiąt minut i jeszcze nie daj Boże jakiś czas doliczony… To bardzo wymagające, ale przecież do tej roboty nie biorą z łapanki. To nakłada pewne obowiązki. Trzeba się doszkalać. Mam wrażenie – być może teraz obrazi się na mnie pół środowiska – że młodzi dziennikarze ograniczają się tylko do „Przeglądu Sportowego”, a to trochę mało. O ile w ogóle cokolwiek czytają, bo wobec niektórych mam wielkie wątpliwości. Przecież żeby coś napisać, najpierw należy sporo przeczytać. A oni tego nie robią, piszą i stają się wzorem dla następnych. I to jest straszne!

Mam wrażenie, że kiedyś ten zawód był bardziej elitarny. Dzisiaj zakładam bloga, tworzę konto na Twitterze i jestem „Panem Dziennikarzem”.

Są dwa tego powody. Po pierwsze – rozwój techniki. Kiedyś nie było możliwości, żeby samemu coś gdzieś „zawiesić”. Teraz nie ma tego problemu. Kiedy ja zaczynałem pracować w mediach, to były zupełnie inne proporcje. Gdy przychodziłem do pracy, byłem jedyną młodą osobą w dziale i obok mnie było trzech doświadczonych dziennikarzy. Zawsze jeden z nich miał czas, żeby mi wytłumaczyć, co robię źle. Dzisiaj nie ma na to czasu. Wydawcy oszczędzają, jak się da. Wolą zatrudnić studenta, który napisze za marną wierszówkę czy choćby za to, że jego nazwisko będzie w gazecie. I wystarczy. A zawodowy dziennikarz niczego nie zrobi za darmo. Przez to nie ma kogoś, kto może uczyć tych młodych. Mało tego! Czasami się boją, że nauczą za dobrze i za chwilę ten student wejdzie na ich miejsce. Znam takie przypadki. Pilota nikt nie wsadzi do Boeinga i powie „leć”. A w dziennikarstwie tak się robi.

I z tego wynika ta późniejsza komentatorska niekompetencja?

Tak. Ci ludzie często nie przechodzą odpowiedniej szkoły. Można mieć różne zastrzeżenia „do Dariusza Szpakowskiego czy Włodzimierza Szaranowicza, ale to są ludzie wywodzący się z radia. Jak ktoś chce prowadzić autobus, to fajnie, jakby najpierw nauczył się jeździć osobówką. Jest jakaś kolejność rzeczy. A teraz wszystko dzieje się na skróty i ponosimy tego konsekwencje. Często to nie jest wina tych komentatorów. Oni po prostu wpadli w ten system i może nawet nie mają świadomości, że można inaczej. Nawet nie mają czasu się nad tym zastanowić. Dzisiaj natłok meczów i obowiązków jest ogromny.

Pośpiech, brak czytania, mało czasu, brak odpowiedniej drogi… Coś jeszcze?

Kłamstwa i ściganie się na informacje. Często zupełnie niesprawdzone. Jeden zawodnik, pięć różnych gazet i w każdej podany inny kierunek transferowy. Ba, wszędzie dogadują już kontrakt. Przecież to jest śmieszne, w najgorszym tego słowa znaczeniu. Żenujące. Nie lubię informacji, które nie są informacją.

Jeden facet na Twitterze znalazł sobie jakiegoś niespecjalnie znanego piłkarza ze Szwajcarii i napisał, że jest blisko Legii. Informacja całkowicie wymyślona. Po paru godzinach pisały o tym największe portale i często same dopisywały coś jeszcze.

O to właśnie chodzi. To morduje ten zawód. Kiedyś, jeśli coś było napisane w gazecie, to było wiadomo, że tak jest. Wtedy takiej presji i konkurencji nie było, więc ten zawód teraz jest trudniejszy. Można było każdy tekst dopieścić, wszystko sprawdzić. Dzisiaj nie ma na to czasu, ale pod innymi względami jest dużo łatwiej. Wszystko można sprawdzić od ręki. Wyniki, statystyki… Kiedyś, jadąc na turniej tenisowy czy zawody lekkoatletyczne, miałem ze sobą grubą teczkę z zebranymi wcześniej informacjami i ciekawostkami na temat zawodników. Bez niej bym zginął, a dzisiaj wszystko jest w laptopie czy tablecie i to ułatwia pracę. Ale przez tę łatwość zawód otworzył się zbyt szeroko.

Wierzy pan w takim razie w przydatność studiów dziennikarskich?

Studia dziennikarskie są absolutnie do niczego niepotrzebne. Miałem przedmiot „techniki wydawnicze” czy jakoś tak. Było zaliczenie na ocenę, usiadłem przed prowadzącym i powiedziałem, żeby mnie nawet nie pytał, bo na nic nie odpowiem, ponieważ teraz to jest czysta teoria. Dopiero gdy pójdę do pracy i będę miał kontakt z drukarzami, to wszystkiego nauczę się w tydzień, bo inaczej mnie zjedzą. Wstawił mi za to 4, a powinienem dostać piątkę, bo to było prorocze! W kilka dni zecerzy nauczyli mnie więcej niż pięć lat studiów.

Zostawmy zecerów i studia. Skąd wziął się pomysł na bloga?

Już nikt nie chciał siedzieć ze mną na jednej kanapie i oglądać meczu. Nie mogli słuchać, jak ciągle narzekam na komentatorów, więc żeby ich nie wkurzać, zacząłem robić notatki i wywnętrzać się w Internecie. Od razu mówię – nie aspiruję do bycia polonistą. Przed każdym napisanym tekstem sprawdzam wszystko po dwa, trzy razy. Biernik, celownik… Najprostsze rzeczy. Nie mogę się pomylić, bo mnie rozszarpią. Wydaje mi się, że z językiem jest trochę jak z muzyką – trzeba mieć słuch. I słyszę, jak mi coś zgrzyta, gryzie się. Później sprawdzam, co na ten temat myśli prof. Markowski czy Miodek, i piszę. Ten pierwszy prowadził na moim roku zajęcia ze stylu i kultury języka polskiego. Pamiętam, że już wtedy zwracał uwagę na przykład na stwierdzenie „około kilkunastu”. A te stare błędy są nadal obecne!

A pewnie dochodzą kolejne. Które są najbardziej irytujące?

Moim ulubionym zwrotem, którego jeśli jakiś komentator użyje, to nigdy nie powiem o nim, że jest dobry, to „strzał z najbliższej odległości”.

Faktycznie, to się przewija w pan co czwartym tekście.

To jest błąd podwójny. Bo jak odległość, to największa lub najmniejsza – inaczej wychodzi tautologia, czyli masło maślane. Ale jeden komentator mi mówi, że „najbliższa odległość” to pięć metrów. Zgodziłbym się z tą najmniejszą odległością, jeśli to byłby strzał z linii bramkowej.

Takie wepchnięcie…

Tak, bo wtedy bliżej się nie da. A tak to mamy bełkot. Jeden mówi o pięciu metrach, inny o czterech czy sześciu. I bardzo ważna rzecz! Na blogu bardzo rzadko posługuję się cytatami z ekspertów, a więc byłych piłkarzy. Koncentruję się na zawodowcach. Nie wymagam wiele od ekspertów. Ci mają mi wytłumaczyć w miarę po polsku, dlaczego ten piłkarz podał tam i tam. Chociaż ostatnio oglądałem mecz Ligi Europy w Eurosporcie. Mecz Krasnodaru.

I odmiana: Krasnodara czy Krasnodaru…

I Maciej Żurawski mówił dobrze – Krasnodaru. A główny komentator cały czas „Krasnodara” i „Krasnodara”… To zgrzytnęło. Naprawdę nie czepiam się ludzi, tylko tych błędów. Nie chcę nikomu dokuczyć. To, co piszę na blogu, naprawdę – przynajmniej taką mam nadzieję – jest super delikatne. Co innego w rozmowach prywatnych.

Mogę to potwierdzić.

No właśnie. Słuchają tych ludzi tysiące osób, często młodych. Nasłuchają się o tych odległościach, o „podnoszeniu chorągiewki do góry”, o „kopaniu piłki nogą” i to później powtarzają. Dlatego z tym walczę, chociaż wiem, że to jest walka z wiatrakami.

Pojawiały się na blogu komentarze, że oczekuje pan, by komentatorzy mówili jak prof. Bralczyk czy Miodek.

Nie, nie, nie…

Ale uważam, że oni powinni być autorytetami. Nie mówię oczywiście o takim poziomie profesorskim, bo to jest niemożliwe. Jednak mówienie poprawnie po polsku powinno być naturalne.

Jeśli to jakiś lapsusik, przejęzyczenie – to jest ok. Ale najgorsze jest dążenie do bycia oryginalnym za wszelką cenę. Jak komentator może powiedzieć, że „bramka została zdobyta na siedząco”? To jest niewytłumaczalne. Co trzeba myśleć, żeby dojść do takiego zwrotu? To jest właśnie silenie się na oryginalność. Często błędy nie wynikają z pomyłki, ale z braku świadomości, że to w ogóle jest błąd.

Ale jeżeli dzisiaj ktoś uczy społeczeństwo języka polskiego, to są to właśnie ludzie z telewizji – dziennikarze, komentatorzy…

… politycy.

Tak, bo nie mamy na co dzień kontaktu z prof. Miodkiem czy prof. Bralczykiem. Mamy kontakt z panem Wolskim, panem Święcickim, panem Twarowskim czy Borkiem.

Akurat żaden z tych, których pan wymienił, nie użyje „w każdym bądź razie”, nie powie o „dwutysięcznym szesnastym”. Mam świadomość, że walczę z wiatrakami i świata nie zbawię, ale poprawiam sobie samopoczucie.

Właśnie miałem zapytać o motywację. Co sprawia, że co dwa tygodnie pan siada i pisze, a najpierw jeszcze musi tego słuchać, żeby zebrać materiał. Ile pan ogląda meczów, żeby stworzyć jeden wpis?

Idę na łatwiznę. Oglądam, kiedy mogę, robię notatki, a później wyciągam to, co mi pasuje tematycznie. Anglicyzmy, rusycyzmy… Na przykład „póki co”. Wszystko dzisiaj jest „póki co”, a przecież to jest straszny rusycyzm. Nawet ci, którzy uznają Rosjan za wroga, tak mówią. Albo w studiu Ligi Mistrzów. „Multiliga” i łączenie z każdym stadionem. I wszędzie „na ten moment prowadzą ci, więc oni awansują”. Przecież można to powiedzieć na dziesięć innych sposobów poprawnych językowo.

Jaki temat miał najwięcej wyświetleń?

To był post polemizujący z językiem feministek. Ze sztucznym dodawaniem końcówek rodzaju żeńskiego. Czy kobieta służąca w marynarce wojennej będzie marynarką? Lepszy przykład: adiunkt – teraz dodajmy tę końcówkę i spróbujmy to powiedzieć po pijaku. „Chrząszcz brzmi w trzcinie” to przy tym pikuś.

Olecko (1)
foto Maciej Kiełbowicz i archiwum Artura Rolaka

W swoich tekstach nie rzuca pan nazwiskami i rozumiem, że tutaj wyjątku nie będzie?

Nie, nie. Nazwiska wypowiadam tylko w kontekstach pozytywnych.

A jak to jest ze stacjami?

Nie ma podziału na lepsze i gorsze. Jest podobnie. Nie ma takiej stacji, w której nigdy nie wyłapałbym błędu albo nigdy z niej nie zakpił. Nie ma też takiej, w której nie znalazłbym pozytywnych przykładów.

Na przykład?

Duet Jaroński–Wyrzykowski. Czasami się mylą, przecież każdy się myli, ale jak ich się słucha, to czuć, że zawsze są przygotowani do transmisji. Nie popełniają błędu większości komentatorów, a więc nie mówią o tym, co widzę na ekranie, i przez to nie stają się zbędni. Jedzie peleton w Tour de France, akurat płaski etap i nic się nie dzieje. Przecież oni wtedy w ogóle zapominają o kolarzach.

Tak, to jest taka wycieczka. Mijamy zamek i jest historia tego zamku.

Do tego przedstawiają to wszystko po polsku. Słychać, że są oczytani. I wracamy do początku – jak nie przeczytasz, to później ładnie nie opowiesz.

Przygotowując się do wywiadu, sporo rozmawiałem o komentatorach ze znajomymi. Wydaje mi się, że za błąd uznawane jest pomylenie zawodników, przekręcenie jakiejś daty – coś merytorycznego. A błędy językowe to tylko przejęzyczenia. Mniejszy kaliber. Podziela pan takie opinie? Woli pan, żeby komentator przekręcił nazwisko czy powiedział „w każdym bądź razie”?

Zdecydowanie nazwiska.

Odwrotnie niż większość.

Wówczas tłumaczę sobie, że może komentator siedzi w takim miejscu, że faktycznie nie widać tego numeru na plecach. Takie pomyłki nie są złe, a ciągłe powtarzanie błędu językowego wynika po prostu z niedouczenia.

A pan, przygotowując taki tekst, oglądając mecze, śmieje się? Wkurza, irytuje?

To się zmienia. Wcześniej było więcej irytacji, a teraz wychodzi mój wredny charakter i gdy któryś coś palnie, to cieszę się, że będę mógł o tym napisać. Wiem, że jak zacznę tym cytatem, to czytelnik mi się przyklei do tekstu. Natomiast obiektywnie mnie to nie cieszy. Tak jak kiedyś napisałem – nie chcę słodzić Smokowskiemu, ale gdyby każdy popełniał tyle błędów co on, to po miesiącu zawiesiłbym bloga, bo nie byłoby o czym pisać.

Dlaczego apeluje Pan o to, żeby mówić „pe es gie”, „sewila”, a nie „sewija”? Skoro już się przyjęło i chyba wszyscy kibice wiedzą, że mówi się „pe es że”? Nie sądzi pan, że komentator zbłaźni się w oczach bardziej zorientowanego telewidza? Sam uznałbym go za kompletnego laika.

A słyszał pan, żeby ktoś powiedział „juteborj”?

Nigdy.

A to Göteborg. Tak się mówi po szwedzku. Dlaczego francuski czy hiszpański ma być uprzywilejowany?

To mamy się cofać od tego, co już wiemy, czyli że jest „lester”, że jest „junajted” i nagle ma być „united”?

Nikt nie mówi „ef se barcelona” czy „liwerpul ef si” jest „ef ce”. Ten sam język co „united”. Dlaczego więc jesteśmy niekonsekwentni? Proszę tylko o konsekwencję. Jeżeli mówimy „sewija”, to dlaczego nie „real madrid”? Dlaczego nie „barselona”? Nadal ten sam język.

Ale pan ma świadomość, że to jest już nie do ruszenia? Chodzi o dopasowanie do widza. Niektóre zrozumie, niektóre nie.

Tak, to miała być prowokacja. Zwrócenie uwagi na jakiś problem. Tym problemem jest niekonsekwencja. Dlaczego uprzywilejowujemy niektóre języki, a inne nie? Czemu jedne zespoły czytamy poprawnie, a inne nie? W czym Real jest gorszy od Sevilli? Jeśli jakieś miasto ma w słowniku polską wersję, to mówmy po polsku, nie po „zagranicznemu”.

Taki przykład: W finale Ligi Mistrzów w 2009 roku Dariusz Szpakowski nazwał środkowego obrońcę „puziolem”, chociaż przez lata byliśmy pewni, że jest „pujol”. Szpakowski jest wyśmiewany, bo chciał przedobrzyć. Ważne jest przyzwyczajenie ludzi. Powinniśmy trzymać się tej wersji umownej czy iść w stronę arcypoprawności?

To jest trudne, ale przy nazwiskach starałbym się mówić tak, jak powinny brzmieć naturalnie. Jest to strasznie trudne, bo są języki, w których nasz aparat mowy po prostu nie daje rady. Arabskie, azjatyckie… Nawet w Europie – skandynawskie czy niderlandzki. W zasadzie trzeba być nativem, żeby dać radę. Staram się nie czepiać komentatorów, którzy mają problem z nazwiskami w tych językach. Nie wytrzymam jednak, jak ktoś mi mówi Kimmich z „ś” na końcu. Jest zmiękczenie, ale to nie może być „ś”.

Ma pan świadomość, że rzucanie nazwiskami na pewno poprawiłoby popularność bloga i licznik wejść?

Tak, ale wolę mieć stu, którzy przeczytają i da im to do myślenia, niż dziesięć tysięcy i później połowa ma się wyżywać na tych komentatorach, o których napisałem. Nie chcę, żeby na moim blogu pojawiały się epitety pod adresem tych osób, bo ich nie krytykuję, tylko wytykam błędy, które popełniają. Chciałbym kiedyś napisać, że zamykam bloga, bo wszyscy mówią już poprawnie. Dodam wtedy ulubiony zwrot komentatorów, że „dałem z siebie wszystko”.

Że było poświęcenie.

Tak. „Walczyłem na pełnym poświęceniu”. To kolejna moda. „Na ryzyku”, „na poświeceniu”, ale już „w treningu”! Bez sensu. Jeden powie, reszta podłapie. Jeden z lepszych komentatorów pozbawił sensu pojęcie „stały fragment gry”.

Zamiast rzutu wolnego czy rożnego.

Stałym fragmentem jest też rzut sędziowski. Nie jest zagrożeniem dla bramki przeciwnika, a w tym momencie staje się synonimem rzutu rożnego i wolnego. Nie rozumiem też, jak komentatorzy mogą mówić, że piłkarz czy trener „domaga się faulu”. Faul nie jest synonimem rzutu wolnego. Czy – zdaniem tych dziennikarzy – zawodnik naprawdę chce, żeby sędzia podszedł i go kopnął?!

To kogo w Polsce należy słuchać i brać z niego garściami?

Dam przykład, ale nie ze sportu. Uwielbiam i oglądam, kiedy mogę, program „Jeden z dziesięciu” ze względu na prowadzenie Tadeusza Sznuka. To jest przykład znakomitej polszczyzny. Lubię słuchać Michała Olszańskiego w Trójce.

Naprawdę ze sportowych nikogo Pan nie znajdzie?

Tak jak wspominałem – wśród komentatorów Andrzej Twarowski jest absolutnie wzorem do naśladowania. Choćby dlatego, że potrafi ustrzec się najgorszych, z mojego punktu widzenia, błędów – jak silenie się na oryginalność. Potrafi znaleźć fajne, własne sformułowania. Wymyśla zwroty firmowe i to naprawdę dobrze działa.

„Siadamy głęboko w fotelach, zapinamy pasy i startujemy” to jest też znak dla widza, że obejrzymy naprawdę ważne spotkanie. Nie mówi tego przed każdym meczem.

Dzięki temu się to nie dewaluuje. Ciągle ma to swoją wartość. Gdy to mówi, to znak, że już czas nalewać piwo czy zaparzać kawę i siadać przed telewizorem. Wspominałem też o Krzyśku Wyrzykowskim i Tomku Jarońskim. Jestem frankofobem, ale Tour de France oglądam z przyjemnością. Etap w górach jest istotą tego sportu, a w dodatku oni o tym fantastycznie opowiadają. I jeszcze dwie osoby, które muszę wyróżnić: Joanna Sakowicz-Kostecka i Marcin Rosłoń. Były piłkarz, a chyba się nie zdarzyło, żebym użył na blogu stwierdzenia, które padło z jego ust. Czasami powie o „czasie regulaminowym”, ale tego jest bardzo niewiele. I nie mówię o tym dlatego, że był piłkarzem i się spodziewam, że z tego względu nie może mówić poprawnie po polsku. Nie, bez względu na to jest zdecydowanie powyżej średniej krajowej. A „Sako”, komentująca mój ulubiony tenis, nie musi występować w roli ekspertki. Sama może prowadzić transmisję, bo z polszczyzną radzi sobie lepiej niż wielu zawodowych dziennikarzy. Mam nadzieję, że tym stwierdzeniem jej nie zaszkodzę.

Na Twitterze obserwuje pana około trzystu użytkowników. Sporą część stanowią ci, o których na co dzień pan pisze. Są dziennikarze TVP, Canal+, Eleven, „Wyborczej” czy Weszło. Trafiają do pana jakieś wiadomości prywatne od osób ze środowiska? Skarżą się, proszą o radę, może dziękują?

Nie chcę podawać nazwiska, ale jest dziennikarz telewizyjny, bardzo doświadczony, który potrafi przed skomentowaniem czegoś, zadzwonić i zapytać mnie, co o tym sądzę. Mimo że uchodzi za autorytet w swojej dziedzinie. Kiedyś powiedziałem innemu koledze, że „póki co” to rusycyzm i lepiej go unikać. Od tamtego czasu gryzie się w język i stara się tego stwierdzenia nie używać. Dla mnie to wielka satysfakcja, że jednego człowieka oduczyłem jednego błędu.

Może przez to jest takim autorytetem. Sprawdza, docieka i weryfikuje.

Był autorytetem, zanim zaczął do mnie dzwonić. Jest to na pewno bardzo miłe, ale jakoś się nigdy nie zastanawiałem nad tym, dlaczego inni nie piszą. Może ci młodsi powinni. Chyba że chcą, żeby o nich pisać. (śmiech) A większość medialnych obserwatorów przybyła po wymianie opinii z Tomkiem Smokowskim. To też pokazuje potęgę telewizji. Tomek napisał, że czyta i nagle na blogu była lawina. Ale pamiętajmy, że za przyjemnościami idą obowiązki.

Sprawdza pan piłkę tam, skąd przyszła. Nie lubi pan patetyczności, wyniosłych stwierdzeń i gloryfikowania.

Takiego komentowania nie lubię, ale razi mnie przede wszystkim sztuczność. Opowiadanie o zwykłym meczu ligowym jak o pierwszym locie na Księżyc.

A widzi pan jakąś różnicę między młodymi komentatorami dopiero wchodzącymi na rynek a doświadczonymi? Jedni są lepsi od drugich?

Nie ma różnicy, bo młodzi wychowywali się na tych starszych. Mogą być lepiej przygotowani merytorycznie, ale błędy zazwyczaj są takie same.

Co w takim razie może Pan podpowiedzieć młodym dziennikarzom dopiero wkraczającym na rynek?

Czytać.

Bloga?

Nie, ogólnie. Trzeba czytać. To rozwija.

Rozmawiał: Dawid Szymczak

Komentarze

komentarzy