„Juergen, prowadź nas” – potrzebny głos buntu w czasach chorego konsumpcjonizmu

Liga Mistrzów? – Najchętniej co dwa/trzy tygodnie. Ligowe szlagiery? – Oczywiście co weekend. Pucharowe hity? – Także nie zaszkodzą. Emocje związane z mistrzostwami świata czy Europy? – A jakże! W świecie opartym na konsumpcji mamy bezkresny głód tego, by ciągle było więcej. Więcej pieniędzy, więcej wyprzedaży, więcej rzeczy, więcej wycieczek, więcej zdjęć. Więcej, więcej, więcej. W świecie futbolu wygląda to dokładnie tak samo, jednak wiele osób najzwyczajniej zapomniało, że we wszystkim przydatny (a często nawet konieczny) jest właśnie umiar.

Piłkarz drugiej dekady XXI wieku, a piłkarz lat 70′, 80′ czy 90′, to zupełnie dwie różne postaci. Ten drugi jadł co chciał, po meczach śmiało mógł chodzić bo baru na piwo lub kilka, a jedyną restrykcją w jego życiu było to, że trzeba wstać na trening. Tyle wystarczyło, by być w światowym topie. A teraz? Obecni gracze chcąc być na szczycie przez wiele lat, a nie sezon czy dwa, muszą prowadzić życie w zgodzie ze swoim ciałem, umysłem, unikając stresów, glutenu i dziesiątek innych rzeczy. Harmonia, niemal jak u tybetańskich mnichów. Do granic możliwości dba o siebie 35-letni Cristiano Ronaldo, 32-letni Leo Messi, 38-letni Zlatan Ibrahimović, czy też wzorcowy przykład z naszego kraju – Robert Lewandowski, który ponad rok temu także wkroczył do grona „30+”.

Piłkarze są już niemal jak maszyny, jednak w tym przypadku „niemal” robi kolosalną różnicę. Dzisiejsi gladiatorzy biegają nie tylko dużo, ale też niezwykle intensywnie. Choć radzą sobie z wymaganiami bardzo dobrze, jest pewien moment krytyczny, który nawet ich może przerosnąć. Zapominamy, że to tylko ludzie i nawet trenując bez przerwy nigdy nie będą maszynami, które można wpuszczać na murawę co trzy dni bez żadnych konsekwencji. Słowo-klucz? Regeneracja…

„Wincyj!”

Kojarzycie tę sytuację w pracy – czy to waszej, czy u znajomych – kiedy pracodawca dostaje duże zlecenie, coś naprawdę potężnego i nagle oczekuje, że każdy będzie wykonywał 200% normy? Pewnie tak. Pieniądze budzą ogromny apetyt, szczególnie u tych z wyższych sfer, które mogą „nachapać się” najbardziej. Podobnie jest z piłką. Każdy trzeźwo myślący człowiek zrozumie, że piłkarze mają wystarczająco napięte kalendarze, a pomysły pokroju Superligi, rozbudowanych Klubowych Mistrzostw Świata, powiększonych mundiali i innych turniejów, to naprawdę kiepski pomysł. Władze uważają inaczej. Skoro jest popyt, a pieniądze tylko czekają, by się po nie schylić, musi być także podaż.

Istnieje wiele rozgrywek, które brutalnie weryfikują niedostatecznie przygotowanych zawodników. Podczas gdy zawodnicy kochanej ekstraklasy odpoczywają półtora miesiąca po katorżniczej rundzie jesiennej, w której czasem byli zmuszeni do gry częściej niż co siedem dni, inni nie zatrzymują się nawet na chwilę. Świetnym przykładem jest Anglia, w której by wywalczyć awans do Premier League, trzeba rywalizować w lidze złożonej z 24 drużyn. Tak – łącznie 46 kolejek, do tego dwa krajowe puchary, w których ci mniejsi starają się utrzeć nosa możnym z krajowej elity. Największe trudności mają jednak właśnie te czołowe kluby. Bicie się na żyletki o miejsce o TOP4 czy TOP6, do tego często gra w Lidze Mistrzów, FA Cup, Carabao Cup, a przy odrobinie szczęścia (jak w przypadku Liverpoolu) również w Klubowych Mistrzostwach Świata. Naprawdę nie można się dziwić, że trenerzy drżą o swoich graczy, wartych dziesiątki milionów euro.

Juergen Klopp świętujący z zawodnikami Liverpoolu

Mądry dowódca to dobry dowódca

Do tego grona należy bez wątpienia Juergen Klopp. Niemiec, który zbudował – śmiało można to powiedzieć – obecnie najlepszy zespół na świecie, dba o swoich podopiecznych jak tylko może. Liverpool, który w Premier League osiąga po prostu chore wyniki (na przestrzeni roku tylko jedna strata punktów – 1:1 z manchesterem United), chce pozostać na zwycięskiej ścieżce i skupić się przede wszystkim na Lidze Mistrzów, której „The Reds” bronią. Dokładanie kolejnych meczów w ramach tych „mniejszych” pucharów jest im potrzebne tak, jak – mówiąc kolokwialnie – świni siodło. Klopp w końcu powiedział „dość”. Słowna krytyka terminarza i decyzji władz zamieniła się w czyny.

– Nasza sytuacja jest następująca: przez ostatnich kilka tygodni, a w zasadzie nawet dłużej, wiedzieliśmy, że tak będzie. W kwietniu 2019 roku dostaliśmy list od Premier League, w którym poproszono nas o uszanowanie zimowej przerwy i nie organizowanie międzynarodowych meczów towarzyskich bądź meczów o stawkę. Respektujemy to. Powiedziałem więc mojej drużynie przed dwoma tygodniami, że będziemy mieli zimową przerwę, co oznacza, że nie będzie nas tam (w powtórzonym meczu przeciwko Shrewsbury – red.). W tym spotkaniu zagrają dzieciaki – ogłosił Niemiec.

– Nie można nas traktować tak, jakbyśmy nikogo nie obchodzili. Wiem, że nie jest to popularne spojrzenie, ale ja widzę to właśnie w taki sposób. Premier League poprosiła nas, żeby respektować zimową przerwę i właśnie to robimy. Jeśli FA tego nie szanuje, to my nie możemy tego zmienić. Czy to oznacza, że mnie tam nie będzie? Tak, drużynę poprowadzi Neil Critchley – dodał 52-latek.

Buntowniczy głos rozsądku

Ta decyzja nie spodobała się „romantykom futbolu”, twierdzącym, że to brak szacunku wobec Pucharu Anglii, czyli najstarszych rozgrywek na świecie. – Akceptuję to, jaka drużyna wyszła w Pucharze Ligi. Nie było alternatywy. Ale jeśli to jeszcze nie jest dewaluacja Pucharu Anglii, to nie wiem co nią jest. Zagrałbym rezerwowymi pierwszego zespołu, a nawet jeśli nie, poprowadziłbym dzieciaki. Brak szacunku ze strony Liverpoolu – skomentował sytuację dziennikarz Toby Gilles. Większość uważa także, że szansę powinni dostać ci, którzy na co dzień grają mało. Dejan Lovren (670 rozegranych minut), Joel Matip (630), Divock Origi (423), Adam Lallana (337), Naby Keita (197), Xherdan Shaqiri (175) czy nawet nowy nabytek, czyli Takumi Minamino.

Z jednej strony jest to logiczny punkt widzenia, z drugiej – Juergen Klopp nie jest przecież głupi. Jego zespół nie opiera się na żelaznej jedenastce, a kluczową rolę często odgrywają właśnie zmiennicy. W końcowej fazie sezonu tak zwana 'głębia” może okazać się decydująca. Czy naprawdę warto narażać ją na szwank w nikomu niepotrzebnym, powtórzonym meczu ze średniakiem League One (trzeci poziom)? Głupotą byłoby właśnie zagrać, rozregulować graczom jedyną w sezonie, dwutygodniową zimową przerwę, a mecz skończyć z poważnymi urazami – dajmy na to – Shaqiriego, Keity, czy Origiego.

Są rzeczy ważne i ważniejsze

Menedżer dzisiejszego rywala „The Reds” stwierdził, że decyzja Juergena Kloppa kosztuje mały klub ok. pół miliona funtów. – Dla klubu takiego jak nasz, gra z pierwszą drużyną Liverpoolu oznacza możliwość wygenerowania 600 tysięcy funtów zysku, zamiast stu tysięcy. Dla nas liczy się każdy pens. To wielkie rozczarowanie – skomentował Sam Ricketts. Cóż, z całym szacunkiem, ale dla gigantów liczy się walka o najważniejsze trofea, a nie wspieranie lokalnej mniejszości. Powtarzane mecze Pucharu Anglii to tylko jeden z przykładów formuły, która ma coraz mniejszy sens. Meczów jest zbyt wiele, piłkarski konsumpcjonizm nie zwalnia, a „bunt” Juergena Kloppa może być dopiero początkiem. Czy inni trenerzy wielkich klubów podążą w przyszłości wytyczoną przez niego ścieżką?

Komentarze

komentarzy