Gdy w Hiszpanii sprawy piłkarskie po kolejce schodzą na dalszy plan, to zazwyczaj znak, że nawywijali sędziowie. Tym razem jednak najważniejszym wydarzeniem weekendu było referendum w sprawie niepodległości Katalonii, które siłą rzeczy „weszło” na stadiony La Liga. Najgłośniejszym echem odbiło się na Camp Nou, a na Santiago Bernabeu wydarzenia z Barcelony nie pozostały bez reakcji kibiców. A szkoda, bo miniona runda obfitowała w trzy znakomite spotkania, w których łącznie padło 19 bramek!
Najmniej przyjemnym obrazkiem musiał być widok pustych trybun Camp Nou. Nie patrząc na sympatie/antypatie klubowe, to jednak mecz bez kibiców traci jakieś 90% na wartości, a jeśli dochodzi do tego ze względów politycznych, to już w ogóle możemy mówić o dużej porażce sportu. W przypadku spotkania Barcelona–Las Palmas wygrana gospodarzy 3:0 zeszła na drugi plan. W końcu rzadko zdarza się, by na dwie, trzy godziny przed meczem, nie było wiadomo, czy spotkanie się odbędzie. Walka o mecz ligowy trwała niemal do ostatnich minut. Barcelona nie chciała grać po tym, co się działo od rana na ulicach miasta (pacyfikacja głosujących przez oddziały policji), ale dostała prosty przekaz od władz ligi – albo gracie, albo przegrywacie walkowerem, a klub może zostać zawieszony nawet na pół roku! I mecz się odbył, przy pustych trybunach, a dodatkowo piłkarze Las Palmas wyszli na ten mecz w koszulkach z… flagą Hiszpanii na piersi, co miało symbolizować ich niezgodę na referendum i całą sytuacje w stolicy Katalonii.
COMUNICADO OFICIAL
https://t.co/okzQAcyTj7 pic.twitter.com/5nt9GpjnwX— UD Las Palmas (@UDLP_Oficial) October 1, 2017
Z kronikarskiego obowiązku warto odnotować, że Ernesto Valverde jest drugim trenerem w historii Barcelony, który wygrał pierwszych siedem meczów ligowych w sezonie. Pierwszym został w sezonie 2013/2014 Gerardo Martino, który ostatecznie tytułu nie zdobył, choć warto podkreślić, że wtedy podobnym osiągnięciem popisał się również Diego Simeone i jego Atletico – późniejszy mistrz.
Przy okazji warto zatrzymać się przy genialnej asyście Denisa Suareza na 2:0.
Można było się spodziewać, że skoro w Barcelonie był manifest bycia Katalończykiem, to w Madrycie odbędzie się manifest hiszpańskości. W końcu Real Madryt podejmował lokalnego rywala „Blaugrany” – Espanyol. I rzeczywiście, mnóstwo hiszpańskich flag na trybunach oraz okrzyki: „Que viva Espana”(Niech żyje Hiszpania). Przy tym akompaniamencie popis znowu dał Isco, dzięki czemu Real wygrał pierwszy mecz domowy w sezonie 2017/2018, a przypomnijmy, że stało się to nie w sierpniu, nie we wrześniu, lecz 1 października! Przy okazji Zinedine Zidane wygrał po raz 50. w La Liga jako trener. Potrzebował do tego 65 meczów, czyli tylko trzy więcej od Jose Mourinho, ale dwa mniej od Pepa Guardioli.
Plusem również debiut Achrafa Hakimiego w zespole „Królewskich”. To pierwszy Marokańczyk w historii Realu Madryt (urodzony w Madrycie), który jeszcze rok temu rywalizował przeciwko Legii w młodzieżowej Lidze Mistrzów.
Ale odchodząc od polityki, przejdziemy da przyjemniejszych wydarzeń, a więc meczów pełnych bramek. Zaczęli od pierwszego meczu kolejki, w Vigo. Celta–Girona, a więc z pozoru nic specjalnego – ot, spotkanie z wyraźnym faworytem w drużynie gospodarza. Ale nic bardziej mylnego, bo takiego widowiska nie spodziewał się chyba nikt. Szybkie cztery bramki – do 16. minuty – i kolejny popis strzelecki Pione Sisto oraz Maxiego Gomeza. Co ciekawe, Urugwajczyk ten mecz zaliczył „na piątkę”. Nie dość, że gol numer pięć, to i żółta kartka numer pięć! A zatem czeka go pauza i jest pierwszym zawodnikiem w lidze, który uzbierał taką liczbę kartek. Jeśli wielu piłkarzy marzy na koniec sezonu o tzw. double-double, czyli dwucyfrowych zdobyczach w kategorii goli i asyst, to Maxi Gomez wybrał łatwiejszą ścieżkę i zamiast asyst, postanowił zbierać kartki.
Nudy nie było także w hicie kolejki na Mestalla. Odrodzona Valencia nadal musi radzić sobie z niełatwym kalendarzem na początku sezonu, a mimo to regularnie punktuje. Znowu duży plus zapisujemy przy nazwisku Simone Zazy. Włoch otworzył strzelanie, ale tradycyjnie wykonywał czarną robotę należącą do wysokiego, dobrze grającego w powietrzu napastnika. Dwie wygrane główki w środku pola, czego efektem piłki na wolne pole dla Rodrigo. Ten ostatni najpierw trafił w Kepe Arrizabalage, a za drugim razem sytuacja się odwróciła, tyle że zakończyło się to karnym dla „Nietoperzy”. Skoro stały fragment gry, to nie mogło zabraknąć tam Daniego Parejo, który w takich sytuacjach się nie myli. A jeśli byliśmy przy golkiperze „Lwów”, to zawalił sprawę koncertowo przy trzecim golu i nawet bramki Aduriza i Raula Garcii nie pomogły. Swoją drogą Aritz Aduriz uwielbia grać przeciwko swojemu byłemu klubowi. Odkąd odszedł z Valencii, strzelił jej już x goli, a łącznie 10 razy pokonywał bramkarzy VCF. Przy okazji jego wczorajsze trafienie było 150. w Primera Division, dzięki czemu zrównał się z 19. w tej klasyfikacji Adrianem Escudero.
Najgorszy moment na zjedzenie obiadu, tudzież drugiego śniadania w niedzielę? Godzina 12:00 przy okazji meczu Real Sociedad–Real Betis. Już wszystkie zapowiedzi wskazywały na ciekawe zawody, bo w meczach Basków pada mnóstwo goli, a Andaluzyjczycy pod wodzą Quique Setiena prezentują się nad wyraz ciekawie, ale takiego obrotu spraw nikt nie przewidywał. Wspomniana konsumpcja obiadu mogłaby się zakończyć na dwa sposoby: albo przegapilibyśmy gole, albo zakrztusili się z wrażenia. Kapitalne widowisko, mimo fatalnej pogody, do tego osiem goli i wielka dramaturgia. Jedni i drudzy zrobili użytek ze swoich najmocniejszych broni – czołowych zawodników i sposobu gry. Takie mecze po trudach sobotniej nocy to bierzemy w ciemno! Niezawodny MisterChip – król hiszpańskich statystyków – napisał, że w historii La Liga był to 29. remis w tym stosunku bramkowym, co oznacza, że jeden taki wynik wypada średnio, co… 840 meczów La Liga. Dla potwierdzenia tych słów, ostatni taki wynik miał miejsce w sezonie 2008/2009, gdy Villarreal grał z Atletico.
Sevilla znowu wygrała i znowu nie zrobiła show, co aż dziwne porównując z ubiegłorocznym startem, a przecież Eduardo Berizzo lubował się w wysokich wynikach, gdy jeszcze trenował Celtę. Tyle że tutaj ma lepszych wykonawców, a żaden z kibiców nie będzie miał pretensji, że po siedmiu kolejkach jego zespół zajmuje drugie miejsce w tabeli. Z kolei w Maladze dalej źle i po tej rundzie spotkań zostali jedynym zespołem, który ani minutę nie był na prowadzeniu w tym sezonie! Tym razem porażkę zawdzięczają parze „elektryków” z Ameryki Południowej. Najpierw głupi faul Roberto Rosalesa, a potem jeszcze głupsza strata Estebana Rolona.
Skoro szczelną obroną popisuje się Atletico, a w meczach Leganes pada najmniej goli – osiem – to musiało się skończyć 0:0. Zwłaszcza że mowa o derbach… Wydarzenie meczu? Wybieramy dwa, a więc 400. mecz Gabiego w LaLiga oraz ustawienie Atletico. Chyba najstarsi górale nie pamiętają, kiedy „Los Colchoneros” zagrali trójką stoperów! Gimenez, Godin i Savić to zawodnicy, którzy raczej razem na boisku nie przebywają, bo zazwyczaj odbywa się to kosztem jednego z nich. Zwłaszcza ciekawe w kontekście linii pomocy, w której próżno było szukać któregokolwiek z bocznych obrońców, a przedmeczowe ustawienie sugerowało, że rolę bocznych pomocników, tudzież wahadłowych, będą pełnili Angel Correa, z prawej, oraz Koke – z lewej.
W pozostałych meczach kilka ciekawych wydarzeń.
- Pepe Mel przedłuża swój żywot w Deportivo, po wygranej 2:1 nad Getafe;
- Javier Calleja udanie debiutuje w Villarreal i wygrywa 3:0 z Eibar. Po hat-tricku Cedricka Bakambu;
- Deportivo Alaves zdobywa pierwsze punkty i to od razu trzy. Ograło nie byle kogo, bo Levante, które wiele razy chwaliliśmy na początku sezonu.