„Maracanazo i żegnaj, mundialu! (…) Rozpoczyna się debata na temat końca epoki i sukcesji” – ubolewa po wczorajszej klęsce Hiszpanów poczytny dziennik „As” i uprzedzę od razu: debatę uważam za zbędną, a wszelkie stwierdzenia o końcu epoki – za piramidalną bzdurę.
Wszystkim, którzy krzyczą dziś o końcu sukcesów „La Furia Roja” uprzejmie przypominam, że mówimy o drużynie Mistrzów Świata i podwójnych Mistrzów Europy. Hiszpania jest bezpieczna, bo futbol w ich wydaniu to nie tylko umiejętność przygotowania się na kluczowe imprezy. To nie – jak w przypadku innych drużyn – dyspozycja dnia, wypadkowa wzajemnych relacji w zespole czy eksplozja formy kluczowych zawodników.
Nie. W tym wypadku mówimy o budowanej mozolnie, długimi latami, filozofii – naznaczonej pasmem klęsk, upokorzeń, zawiedzionych oczekiwań, wreszcie: przynoszącej olbrzymie, historyczne i przełomowe sukcesy. Piłka w wydaniu hiszpańskim jest zbudowana na tak solidnych fundamentach, że na dzień dzisiejszy żaden sztorm nie jest w stanie jej powalić.
Zgoda – pomarańczowy tajfun powybijał szyby o oknach, a chilijski czołg wdarł się nawet do środka i zdemolował perfekcyjnie urządzone wnętrze. Ale dom stoi nadal. Vincente Del Bosque, czyli gospodarz tego przybytku, popełnił rzecz jasna kardynalne błędy:
1. Postawił na Diego Costę, który nie rozumie i nigdy nie będzie w stanie zrozumieć sposobu gry „La Furia Roja”
2. Pozbawił się solidnej alternatywy na wypadek niedyspozycji Brazylijczyka, zostawiając w domu Negredo i Llorente
3. Powołał najsmutniejszego piłkarza na świecie – Fernando Torresa, mimo kolejnego beznadziejnego sezonu w wykonaniu „El Nino”. Czyżby wiecznie zafrasowany „Sfinks” widział w napastniku Chelsea swoje młodsze alter ego?
4. Zaufał nazwiskom, które zdobyły dla niego poprzednie tytuły zapominając, że czas nie stoi w miejscu
5. Nie postarał się odpowiednio mocno o nowe drogi motywacji dla Xaviego i reszty wyjadaczy, którzy w futbolu widzieli i zdobyli już wszystko
6. Bał się powierzyć Koke rolę lidera drugiej linii
Tak, lista grzechów Del Bosque jest długa, jednak Hiszpanie mają wyjątkowe szczęście. Nawet taka kumulacja pomyłek nie może oznaczać nic więcej, aniżeli pojedynczą turniejową klęskę. Po zakończeniu mistrzostw obecny selekcjoner opuści swój zespół, a w jego gabinecie nastąpi gruntowne przemeblowanie. Następnie do środka wejdzie nowy szef, najpewniej fachowiec światowej klasy, i zacznie przygotowywać „La Furia Roja” do francuskiego Euro.
Bądźcie pewni jednego: Hiszpania nie zmieni nic ze swojego stylu. Nastąpią wprawdzie drobne korekty, to jasne. Pierwszym bramkarzem zostanie David De Gea, a o sile ataku zaczną stanowić młodzi: wspomniany Koke, Jese, może eksploduje talent Deulofeu? A może odpali Morata?
W meczach z Holandią i Chile obserwowaliśmy drużynę wolną, pozbawioną ambicji, słowem: nieobecną. Obserwowaliśmy selekcjonera, który wygrał w swoim życiu wszystko i bał się zagrać „All In”, by zatriumfować raz jeszcze. Widzieliśmy największych piłkarzy świata bezradnych wobec szalonego pressingu Vidala i spółki. Ani przez moment nie było dla nich nadziei.
Ale podczas kolejnych mistrzostw Hiszpania wcale nie musi trafić na dwóch tak doskonale dysponowanych rywali. Jej bramkarz nie musi popełniać najbardziej spektakularnych błędów w swojej karierze. W środku pola nie musi wystawić piłkarzy pozbawionych głodu sukcesu, a w ataku zawodnika, który o „tiki-tace” może i słyszał, ale wyłącznie w kontekście: jak ją skutecznie zgładzić.
Wyciągnąć odpowiednie wnioski – oto zadanie stojące przed ludźmi odpowiedzialnymi za kształt piłki z Półwyspu Iberyjskiego. Na dzień dzisiejszy nie widzę żadnych przesłanek, by wątpić w ich kompetencje. Nie potrafię też dyskredytować drużyny, która zdominowała światowy futbol na sześć lat z powodu dwóch porażek. Z powodu sześciu dni.
Ludzka natura jest niecierpliwa, ale czy tego chcemy czy nie, prawdziwym testem dla wciąż aktualnych mistrzów będzie francuskie Euro 2016. Póki co, cieszmy się awansem lepszych, ale cieszmy się mądrze.