Z utęsknieniem wyczekiwaliśmy tego wtorkowego, walentynkowego wieczoru. Męska część, będąca fanami piłki, czekała jednak nie na romantyczne kolacje bądź wieczorny seans Greya z wybranką. Jeśli seans, to tylko przed telewizorem, a kolacja jedynie w stylu „kochanie, co powiesz na walentynkowy wieczór w Paryżu?”. To właśnie Paryż był areną spotkania, którym emocjonowała się cała Europa. To, co stało się na boisku, zaszokowało wszystkich i trudno to wytłumaczyć.
PSG–Barcelona to pojedynek, którego w ostatnich latach doświadczaliśmy niezwykle często. Za każdym razem paryżanie deklarowali bojowe nastawienie, chęć sprawienia niespodzianki, ale za każdym razem na słowach się kończyło, a Barcelona łatwiej bądź trochę trudniej przechodziła dalej. Szczególnie pamiętne jest spotkanie sprzed niemal dwóch lat, kiedy to francuska drużyna poległa u siebie 1:3, a „Królem Paryża” został Luis Suarez, zdobywając dwie bramki i ośmieszając jak juniora Davida Luiza.
W tym sezonie już bez Brazylijczyka, ale miało być podobnie. Barcelona w optymalnym składzie – może z wyjątkiem świetnego ostatnio Vidala – jechała do Francji w dobrych nastrojach, na pewno nie ze strachem w oczach. W końcu nie tak dawno wyeliminowała Atletico z Pucharu Króla i rozgromiła Alaves, pokazując piłkę tak piękną i lekką, że ta wydawała się dziecinnie prosta. Na drugim froncie PSG, które po latach despotyzmu na krajowym podwórku sezon zaczęło bardzo źle. Co jakiś czas głupio traciło punkty, coraz bardziej gubiąc na linii horyzontu szalejące Monaco i Niceę. Doszło nawet do tego, że zaczęto poddawać wątpliwości posadę trenera Emery’ego, który miał wprowadzić zespół na wyższy, a nie niższy poziom. Po dzisiejszym wieczorze takie pomysły już nikomu do głowy nie przyjdą.
„Bayern 2013 vol. 2” to najlepsze i chyba jedyne z przychodzących do głowy określeń postawy mistrza Francji w dzisiejszym meczu. Mimo wyniku, paradoksalnie nie można winić Barcelony za rozegranie złego spotkania. Ona po prostu nie miała możliwości do gry, rywal stłamsił ją, jak zły właściciel swojego psa, który przerażony siedzi w kącie z podkulonym ogonem. Są walentynki, teoretycznie romantyczny nastrój, ale PSG się nie dostosowało i mówiąc bardzo dosadnie, po prostu zerżnęło „Dumę Katalonii”. Po meczu takim jak ten, można to określenie wprowadzić do futbolowego słownika i używać, gdy drużyna rozegra mecz nieziemski i idealny w każdym calu. Od samego początku, do samego końca – skupienie jak w matriksie, genialna szybkość gry, perfekcyjne wychodzenie na pozycje, przechwyty, jakby przewidujące przyszłość o kilka sekund, wychodzenie spod pressingu z dziecinną łatwością, zero słabych ogniw. Wyglądało to niemal identycznie, jak pogrom Barcelony przez Bayern sprzed paru lat. Nie tylko przez identyczny wynik.
Dziś na boisku była drużyna działająca jak jeden, perfekcyjnie spójny organizm nie mający żadnego, nawet najmniejszego defektu, wykorzystujący każdy, dosłownie każdy, nawet teoretycznie nieistotny błąd rywala. Paryżanie być może rozegrali swój najlepszy mecz w historii i trudno znaleźć choćby jeden element, który mogliby wykonać lepiej. Przy tak rozegranym meczu nie miałby szans żaden zespół. Ani Real, ani Bayern, ani Juventus czy Chelsea. Szalone, wręcz dzikie tempo i perfekcja absolutna. Chapeau bas.
A Barcelona? Sezon się dla niej skończył. W lidze po nadrobieniu spotkań przez Real Madryt strata punktowa może wynosić siedem oczek i trudno liczyć, że uda się odrobić tyle punktów do drużyny, która wygrywa nawet, jak gra źle. Pozostaje tylko puchar pocieszenia, czyli Copa Del Rey… Popularny zwrot remontada es posible zapewne pojawi się kilka razy przed rewanżem, ale już tylko jako pusty slogan. Nawet jeśli jakimś cudem role by się odwróciły i Barcelona by „zmartwychwstała”, na własnym boisku przytłaczając PSG, te po prostu mając ogromną zaliczkę, cofnie się całą drużyną w oczekiwaniu na kontry. Tym samym zespół z Camp Nou po dokładnie dziesięciu latach odpadnie w 1/8 finału Ligi Mistrzów, kiedy to w sezonie 2006/2007 uległ Liverpoolowi przez gorszy bilans bramek na wyjeździe. Nasuwa się też pytanie, co dalej z Luisem Enrique. Hiszpan decyzję o swoim ewentualnym przedłużeniu kontraktu miał podjąć dopiero pod koniec sezonu. Po takim upokorzeniu istnieje duża szansa, że postanowi zejść ze sceny.