Często słyszymy, że piłka reprezentacyjna jest pod wieloma względami bardziej wybrakowana, nieco toporna. Że drużyny narodowe, choćby z obojętnie jakich gwiazd się składały, zawsze będą słabsze, niż najlepsze kluby. Jest to oczywiście zrozumiałe – do klubu można kupić kogo się chce, trenuje się razem na co dzień, mając zawodników, których po jakimś czasie zna się jak własną kieszeń. W takich warunkach nieporównywalnie łatwiej wypracować coś zachwycającego i niemal niezawodnego, jednak historia piłki reprezentacyjnej dała nam kilka drużyn, o których nie zapomnimy.
Odbierz zakład bez ryzyka z kodem GRAMGRUBO530 w BETCLIC – jest już legalny w Polsce!
Była wielka Brazylia z Pele, kolejna w latach ’90 i na przełomie wieków, była Holandia Cruyffa, potem niezwykłych dzieciaków także lat ’90, były niezwykle mocne Włochy. Stosunkowo niedawno pojawiła się jednak kolejna drużyna, która na przestrzeni kilku lat stała się „potworem”, do którego moglibyśmy porównać chyba jedynie Brazylię w jej szczytowym okresie. Mowa oczywiście o reprezentacji Hiszpanii – tej, która przez lata miała wspaniałych piłkarzy, bogatą tradycje, miłość do futbolu i teoretycznie wszystko, by wdrapać się na szczyt. „La Furia Roja” przed wielkimi sukcesami ostatniej (nieco ponad) dekady, była jednak jak angielska drużyna narodowa. Praktycznie bez przerwy mocna, non stop licząca na wykorzystanie „potencjału ludzkiego”, aspirująca do wielkich rzeczy, a w praktyce czekająca na jakiś poważny sukces od ponad pół wieku. No dobra, w przypadku Hiszpanii trwało to nieco krócej – mistrzostwo Europy odzyskali po 44 latach przerwy.
To w nich się zakochaliśmy
2008 rok – to właśnie wtedy zawodnicy z Półwyspu Iberyjskiego w końcu przełamali swoją „bezjajeczność” i pecha z poprzednich lat, zostając po raz drugi w historii najlepszą drużyną Starego Kontynentu. Zespół Luisa Aragonesa, po czterech latach jego pracy w roli selekcjonera, w końcu zaczął grać efektywniej, a co także ważne dla kibiców – efektowniej. Na tamtą Hiszpanię wszyscy patrzyli z podziwem, choć droga do triumfu wcale nie była usłana różami. Już w fazie grupowej trzeba było gryźć trawę do ostatnich sekund, a o triumfach ze Szwecją i Grecją przesądzały bramki zdobywane kolejno w 92. (Villa) i 88. minucie (Guiza). Półfinał i finał były już koncertami w wykonaniu rozpędzonych Hiszpanów, przez co wydaje się, że najtrudniejszy mecz rozegrali w 1/4 finału, przeciwko Włochom. Tam po bezbramkowym remisie musiały zadecydować karne, które jak doskonale wiemy, często są po prostu loterią.
Wtedy szczęście sprzyjało jednak lepszym, a Hiszpania – kierowana już przez Vicente del Bosque – stała się prawdziwym postrachem na wiele lat. Nie mogło być inaczej, jeśli na przestrzeni czterech lat dwukrotnie zdobyło się mistrzostwo Europy, a w „międzyczasie” wygrało pierwszy w historii kraju Puchar Świata. Wydawało się, że Hiszpania zdominuje świat piłki także w kolejnych latach, tym bardziej patrząc na młode talenty, które co roku wypływały na szerokie wody niczym prosto z najlepszej stoczni na świecie. Trudno nawet wymienić ich wszystkich, bo to po prostu studnia bez dna. Wszystko zmieniło się sensacyjnie już na mundialu w 2014 roku – Hiszpania, która miała walczyć o obronę miana najlepszej drużyny świata, odpadła już w grupie wygrywając jedynie z przeciętną Australią. 1:5 z Holandią i 0:2 z Chile momentalnie zburzyło idealny obraz tej drużyny, który wyrabialiśmy sobie przez lata. Czy to oznaczało rychły koniec „La Furia Roja”?
Niegdyś jedyni, teraz jedni z wielu
Jak to mówią: i tak i nie. Del Bosque zachował swój stołek na kolejne dwa lata, Hiszpania dalej wygrywała i zachwycała grą (o co nietrudno mając tak kapitalnych zawodników), ale coś się zmieniło. „Mistrzowski gen” wyparował. Hiszpania była po prostu świetną drużyną, której w kluczowych fragmentach czegoś zaczynało jednak brakować. Jakby wróciła do stanu sprzed EURO 2008. Widzieliśmy to na mistrzostwach Europy we Francji (odpadnięcie w 1/8 finału z Włochami), widzieliśmy także na ostatnim mundialu (męki w grupie, porażka w 1/8 finału z Rosją). Oczywiście – pewne rzeczy można na siłę zrzucać na najróżniejsze rzeczy. W 2016 roku zespół u schyłku pracy Del Bosque był wypalony, grali wciąż zawodnicy, którzy wcześniej wygrali wszystko, a przed rokiem Hiszpanie zostali „osieroceni” tuż przed turniejem przez podebranego przez Real Madryt Julena Lopeteguiego. Być może te rzeczy miały duży wpływ na tamte – co by nie mówić – porażki, ale fakty są, jakie są. Kiedy spojrzymy na grupę F eliminacji do przyszłorocznych mistrzostw Europy, mogłoby się wydawać, że wszytko jest w jak najlepszym porządku. Sześć meczów, sześć zwycięstw, bilans bramkowy 17-3. Nie przeszkodziło nawet nagłe odejście Luisa Enrique, który przechodził i wciąż przechodzi przez rodzinny dramat i zastąpienie go anonimowym dla większości Robertem Moreno. Człowiekiem, który był przy „Lucho” przez całą jego trenerską karierę, stając się jedną z najważniejszych postaci jego sztabu. Hiszpania wygrywa, ale trudno zepsuć na tle słabych rywali coś, w czym funkcjonują tak kapitalni zawodnicy:
? Un día más en la oficina… @Thiago6 y Rodri lo han vuelto a hacer. ¡Magia!??
?¿OTRA VEZ?
?¡¡OTRA VEZ!!? Invitado especial: @JuanBernat #UnidosPorUnRETO https://t.co/l4PzXWOxDq pic.twitter.com/HOzsgHDTOV
— Selección Española de Fútbol (@SeFutbol) October 11, 2019
To jednak nie oznacza, że wszystko jest „cacy”. Eliminacje to tylko przedbiegi, mogące wpędzić w złudne poczucie wielkości, weryfikowane boleśnie czy to na wielkich turniejach, czy nawet w sparingach z mocniejszymi rywalami. Pokazała to choćby Liga Narodów, w której rywalami „La Furia Roja” była Anglia i Chorwacja. Pierwsze mecze zakończyły się zwycięstwami, ale w rewanżach nie było już tak kolorowo – dwie porażki po 2:3 pokazały, że po prostu nie da się mówić o stabilizacji na poziomie mistrzowskiej drużyny, jaką pamiętamy sprzed kilku lat. Parę dni temu Hiszpania ograła Wyspy Owcze, dziś gra z Norwegią, a do końca roku jeszcze ze Szwecją, Maltą i Rumunią. Jest to niczym udział Ferrari w wyścigach zwykłych, seryjnych i dużo słabszych aut – wiadomo, że Ferrari będzie wygrywać, ale nie możemy stwierdzić, że kierowca na pewno poradzi sobie, kiedy przyjdzie mu do rywalizacji z podobnymi „maszynami”.
W piłce nie ma samograjów. Zawsze potrzeba czegoś „ekstra”
Czy RFEF, hiszpańska federacja, przypadkiem nie popełnia błędu PZPN-u (choć mówimy tu oczywiście o dwóch różnych światach) nie decydując się na zatrudnienie selekcjonera z naprawdę wysokiej półki? O tym, że sami marnujemy najlepszą generację piłkarzy od lat, wiemy doskonale. W Hiszpanii nie muszą się tego obawiać, bo ciągle dochodzą nowe nazwiska, odkrycia i kolejne perełki. Kepa, Reguilon, Rodri, Saul Niguez, Fabian Ruiz, Ceballos, Oyarzabal, Alcacer, Rodrigo… To tylko przykłady, a w międzyczasie zobaczymy pewnie przynajmniej drugie tyle „młodych gniewnych”. Mamy jednak wątpliwości, czy uda im się wspiąć na poziom Xaviego, Iniesty, Puyola, Casillasa i innych wielkich, którzy zatrzęśli światem piłki. Jeśli nie, tym bardziej potrzeba kogoś, kto zbuduje drużynę „zabijającą” innych grą zespołową, bo do tego Hiszpanie zawsze mają ogromne predyspozycje. Robert Moreno pewnie dokończy te eliminacje z kompletem zwycięstw i nie będzie to żadną niespodzianką. Ale czy 42-latek nie pracujący samodzielnie nigdy wcześniej, jest kimś zdolnym do poprowadzenia drużyny do triumfu w całym EURO, rywalizując np. z Niemcami, Włochami, czy Francją? Tu już pojawiają się duże wątpliwości… Być może federacja wciąż czeka na powrót Luisa Enrique, któremu dała jakiś czas na podjęcie ostatecznej decyzji co do swojej przyszłości (np. do końca roku). Jeśli tak jest – w porządku. Jednak jeśli nie, chyba powinniśmy powoli zacząć mówić o niebezpiecznej krótkowzroczności, która może zmarnować ostatnie lata pokolenia z Ramosem, Albą, Busquetsem i paroma innymi wyjadaczami.
Odbierz zakład bez ryzyka z kodem GRAMGRUBO530 w BETCLIC – jest już legalny w Polsce!