Fot. (arkagdynia.pl)
19 maj, Arka kończy sezon meczem ze Śląskiem Wrocław. To spotkanie było zresztą pożegnaniem dla wielu osób, wszak w klubie już wcześniej zapowiadano wiele zmian. Z Gdynią pożegnał się Leszek Ojrzyński, Michał Marcjanik, Mateusz Szwoch, Antoni Łukasiewicz oraz Krzysztof Sobieraj – zdaniem wielu kibiców ikona Arki. Sobieraj rozegrał w barwach Arki 265 spotkań, przeżył z klubem wzloty i upadki, w Gdyni mieszka razem z rodziną i właśnie w tym mieście czuje się najlepiej. W dzień meczu z Lechem Poznań rozmawialiśmy z byłym obrońcą m.in. o życiu po życiu, najpiękniejszych momentach w karierze, problemach zdrowotnych, pożegnaniu z klubem i współpracy z Leszkiem Ojrzyńskim.
Spotykamy się w dniu meczu Arki z Lechem. Od zawsze te spotkania należały w Gdyni do prestiżowych. Czy wracają w takich dniach emocje i tęsknota za boiskiem?
Może powiem przewrotnie, ale nie. Nie wracają takie emocje, podchodzę spokojnie do mojego codziennego życia bez piłki. Żadne emocje już we mnie nie buzują, po prostu dzień jak co dzień. Dzisiaj jest święto w Gdyni, bo wiadomo, że przyjeżdżają zaprzyjaźnieni Lechici. Idę jak normalny kibic i będę dopingował Arce.
W takim razie jak wygląda pańskie życie po życiu? Obecnie trenuje pan i gra w Ogniwie Sopot, które występuje w A-klasie.
Zagrałem tylko w jednym meczu, bo miałem deficyt kadrowy na jedno spotkanie. Postanowiłem zagrać, żeby chłopakom pomóc, udało się i wygraliśmy. Skupiam się jednak tam na pracy szkoleniowej, zaangażowałem się w ten projekt w 100%. W Arce ludzie słabo się zachowali w stosunku do mojej osoby uważam i tyle. Trzeba żyć bez Arki, muszę od nowa budować swoją pozycję gdzie indziej.
Mówi pan, że w Arce słabo się zachowali, jak to rozumieć? Chodzi o brak propozycji dla pana żeby pozostać w klubie, bo tak się mówiło w kuluarach, chociażby przy okazji ostatniego meczu ze Śląskiem? Antoni Łukasiewicz dla porównania dostał posadę.
Powiem w ten sposób, nie chciałbym żeby robiono z tego sprawę dla reportera, że Sobieraj nie dostał pracy w Arce. Jeżeli jednak mówimy o zachodzie i chcemy wprowadzać w Polsce tamtejsze standardy, to zawodnika, który był w klubie ponad dekadę, który osiągnął z drużyną największe sukcesy w historii klubu, myślę, że powinno się lepiej potraktować i uszanować w jakiś sposób. Widocznie jednak działacze uważają inaczej i tyle.
Podczas pożegnalnego dla pana meczu ze Śląskiem Wrocław powiedział pan, że kariery, to mieli niektórzy pańscy koledzy, a pan to co najwyżej przeżył przygodę z piłką. Zatem czego zabrakło w tej przygodzie, żeby mógł ją Pan nazwać karierą? 70 spotkań w Ekstraklasie, 150 na jej zapleczu, a dodatkowo 23 spotkania w Pucharze Polski i epizod w Lidze Europy.
Moim zdaniem 70 meczów w lidze, to jest mało. Uważam, że ligowcem pełną gębą można się nazywać po rozegraniu minimum 100 spotkań. Nie ukrywam, że swoje najlepsze lata poświęciłem Arce Gdynia i wtedy kiedy miałem propozycje z klubów ekstraklasowych, to byłem lojalny i wierny Arce. To z nią chciałem wejść do ekstraklasy, chociaż podkreślę, że trzy razy z nią awansowałem, ale ani razu z nią nie spadłem. Ma to zatem jakieś znaczenie i moje słowa nie są puste.
Nie wycofywałbym się jednak z określenia tego co przeżyłem przygodą. Działacze nie umieli się zachować, ale Matka Boska mi wynagrodziła tą pracę w Arce przez te wszystkie lata. Udało nam się wygrać z Lechem, jako kapitan wznosiłem puchar Polski do góry, co było wielkim przeżyciem. Dane mi było również wygrać Superpuchar z Legią i wznieść kolejne trofeum do góry. Myślę, że to są takie najważniejsze chwile i to właśnie one oddały mi to, że mimo ofert grałem w Arce, nawet w czasach, kiedy nie było kolorowo.
Czyli jest pan zadowolony ze swojej przygody? Co ewentualnie chciałby pan zmienić?
Nic bym nie zmieniał, ja biorę życie jakie jest. Widocznie tak musiało być, nie jestem z tych osób, które lubią gdybać. Myślę że i tak wycisnąłem z siebie maksa, mam tutaj na myśli zdrowie. Skończyłem grać w wieku 37 lat i myślę, że jest to słuszny wiek dla sportowca czy dla zawodowego piłkarza.
Na jakim etapie kursów trenerskich jest pan obecnie? Myśli pan o zrobieniu w przyszłości UEFA PRO?
Skończyłem dwa kursy, instruktorski i UEFA A. Mogę dzięki temu prowadzić III ligę samodzielnie, asystentem mogę być nawet w Ekstraklasie. Nie mogę w tej chwili jeszcze zrobić kursu UEFA PRO, gdyż nie jest łatwo się dostać, są pewne wymogi, aby się dostać na kurs do Białej Podlaskiej. Jednym z tych wymogów jest samodzielne prowadzenie zespołu na poziomie III ligowym, więc wszystko jest przede mną. Myślę, że jak na tą chwilę i tak zadbałem o swoją przyszłość. Jak widać pracę dostałem w Ogniwie Sopot i chciałbym się dalej realizować w kierunku trenerskim.
Mówił pan o pięknych chwilach związanych z pańską przygodą i wymieniał wznoszone puchary. Natomiast kiedy siada pan sobie wieczorem ze szklanką whisky w rękach i przypomina najpiękniejsze momenty w karierze, to które to są, albo jeden z nich?
Na pewno zawsze przychodzi na myśl zwycięski mecz Pucharu Polski z Lechem, ale tych momentów było więcej. Pamiętam dobrze dwumecz z Wigrami Suwałki, gdzie pojechaliśmy tam i wygraliśmy 3:0. Wracając z Suwałk bukowaliśmy bilety samolotowe dla rodzin i dla najbliższych do Warszawy. Byliśmy pewni tego, że nie możemy już tego wypuścić z rąk, a za dwa tygodnie gramy rewanż i wszystko nam się wymyka spod kontroli. Faktem jest, że zmieniliśmy lekko skład na to spotkanie, część chłopaków odpoczywała w tym ja.
Nie ukrywam, że jak oglądam powtórki wideo, to byłem zielony w 80 minucie i wychodziłem z siebie. Pamiętam słowa trenera Nicińskiego w szatni po meczu, że tak smutnego i z takim obłędem w oczach mnie nie widział, tak przeżywałem tamto spotkanie. Było zatem kilka takich momentów, ale niewątpliwie najpierw dwumecz z Wigrami, a później finał na Narodowym i Superpuchar na Legii, to są moje największe osiągnięcia w piłce. Będę to wspominał i szanował przez lata.
Jak to się stało, że trafił pan do Olimpii Elbląg, a później do Warty Poznań? Wcześniej był jeszcze jeden zespół Lubrzanka Kajetanów. Co poszło zatem nie tak, chodziło o całe zamieszanie z korupcją?
Odpowiem tak, naprawdę moja rola w tym całym procederze była znikoma. Miałem jeden śmieszny zarzut za który mocno odpowiedziałem, ale nigdy nie miałem zakazu do wykonywania zawodu. Miałem jeden wyrok w zawiasach, ale zawieszenia żadnego nie było. Cała ta sytuacja jednak na pewno miała jakiś wpływ, ale większy miała moja kontuzja. Zerwałem więzadła krzyżowe w prawym kolanie, a jak wiemy jest to ciężka kontuzja, miesiące rehabilitacji i dopiero po 11 miesiącach po zabiegu zagrałem mecz. Był to niewątpliwie najcięższy etap w moim życiu. Zacząłem tak naprawdę wszystko od nowa.
Czy będąc wówczas w Poznaniu, grając na zapleczu Ekstraklasy wierzył pan, że najlepsze lata i najpiękniejsze historie w przygodzie z piłką są dopiero przed panem?
Powiem, że wierzyłem, bo właśnie wiara jest dla mnie bardzo ważna. Jeśli bym nie wierzył, nie miał ambicji i planów, to tak naprawdę nie miałoby to sensu. Wierzyłem przede wszystkim, że wrócę do Arki, nawet udzieliłem kiedyś takiego wywiadu, że ja tu jeszcze wrócę, jak widać mi się udało. Ponadto świętowałem z klubem największe sukcesy, z klubem, który jest najbliższy mojemu sercu, więc warto marzyć i wierzyć.
Urodził się Pan w Kielcach i stamtąd pan pochodzi. W którym momencie zaczął pan wierzyć w to, że będzie piłkarzem, był to szczególny moment? Czy były to zwykłe marzenia, tak jak pewnie każdego chłopaka z osiedla?
Wiadomo, że kiedyś mój rocznik nie miał tak kolorowo jak mają teraz moje dzieci, mam na myśli laptopy, komórki, ipady i wszystkie inne błyskotki jakie są możliwe w tej chwili na rynku. Wtedy czas się spędzało pod blokiem z kolegami i się łupało w piłkę od rana do wieczora. Miałem kilku kolegów, którzy mi imponowali, na których się kiedyś wzorowałem i tak to się zaczęło. Kiedyś podczas jednego z turniejów ktoś mnie wypatrzył i zaprosił na trening do Korony Kielce. Przez 27 lat uprawiałem codziennie sport, więc wracając nawet do pierwszego pytania nic już we mnie nie gra, jestem spokojny. Wiem jedno, że doszedłem już do ściany i koniec. A tak jak Pan powiedział, mecz w Ogniwie Sopot, to była potrzeba sytuacji żeby pomóc kolegom. W przyszłości może się jeszcze zdarzyć, że w jakimś meczu wystąpię, ale tam jest już tylko zabawa.
Pamięta pan okoliczności przejścia do Arki po raz pierwszy? Sezon 2004/05 i wówczas przychodził pan z Tłoków Gorzyce od trenera Marka Motyki. Zgłosiła się do pana Arka, największy dotychczasowy klub, owszem Tłoki również grały wówczas na zapleczu Ekstraklasy, ale była to jednorazowa przygoda.
Oczywiście, pamiętam to doskonale. Rozegrałem wtedy bardzo dobre spotkanie przeciwko Arce, jeden z moich kolegów dostał szybko czerwoną kartkę i graliśmy w 10. Pokazałem się z bardzo dobrej strony i chyba tydzień po tym spotkaniu dostałem telefon od kierownika ś.p. Pana Wiesława Kędzi czy nie chciałbym grać w Arce. Tak naprawdę moja odpowiedź mogła być tylko jedna i tak się zaczęła moja przygoda z Gdynią. Mam nadzieję, że będzie trwała długo, aż do końca, bo tutaj się osiedliłem, mam tu rodzinę i dom.
W ostatnim programie w Lidze Plus Extra, w którym gościem był prezes Wojciech Pertkiewicz mówił o tym, że jednym z argumentów dla których piłkarze decydują się na przyjście do Arki, od razu powiedzmy klubu, który nie aspiruje do bycia w ligowej trójce jest fakt, że Gdynia to urokliwe miasto i dobre do życia. Zgodzi się pan z tym, że dla części piłkarzy to był argument decydujący?
W pierwszoligowych realiach owszem, był to argument, natomiast teraz nie jest on już tak duży. Oczywiście jeśli dany zawodnik ma do wyboru np. Termalicę za te same pieniądze co Arkę, to na pewno wówczas aspekt miasta wchodzi w grę. Jednak na tym poziomie nie jest to czynnik decydujący, pewnie po części był w I lidze.
Niewątpliwie nadal jest gdzie poszaleć. Pewnie spotkał pan wielu zawodników, którzy nie mogli oprzeć się rozrywkom dostępnym w Trójmieście.
Wszystko jest dla ludzi, ale po pierwsze trzeba wiedzieć, kiedy, z kim, gdzie. Po drugie czy w innych miastach zawodnicy mają inne prawa i nie mogą wyjść? Piłkarze, to są przecież w większości młodzi ludzie, nie mówię, że mają od razu iść balować gdzieś do 4 czy 5 nad ranem, ale myślę, że nie ma w tym nic złego, żeby po meczu wypić piwo. Po meczu i tak działa adrenalina, idzie się spać dopiero o 3, więc ja w Gdyni nie miałem nigdy z tym problemu. Jeśli chciałem pójść po meczu wypić piwo, to szedłem, zachowywałem się normalnie, rozmawiałem z kibicami, tłumaczyłem im i nie miałem z tego tytułu problemów. Myślę, że najważniejsze jest później boisko. Jeśli na boisku dajesz 100%, jeśli umiesz się gdzieś schować i wypić piwo po meczu, to też pójdź sam następnego dnia do lasu wypocić, wybiegać to co wypiłeś. Myślę, że tak to powinno wyglądać.
A jakie jest pana ulubione miejsce w Gdyni, jeśli takie jest?
Moim ulubionym miejscem jest ten bulwar, ten nad którym teraz siedzimy. Jest tu kilka restauracji, w których na co dzień bywam, zjeść obiad, wypić kawę czy napić się piwa. Myślę, że piękniejszego miejsca w Gdyni nie ma.
A Klif Orłowski?
Klif Orłowski również, tam mam bliżej z domu, oczywiście, tamto miejsce możemy dodać, bo również często tam bywam. Mam dzieci w wieku szkolnym, więc codziennie coś robimy, jeździmy na rowerze, spacerujemy, po prostu mieszkamy w tym pięknym mieście i czerpiemy z tego całym sercem ile się da.
Trafiał pan w przeszłości na różnych trenerów. Ma pan takich, do których pozostał żal? Kilka lat temu wypowiadał się pan o Czesławie Michniewiczu, a jak wiadomo obecny selekcjoner młodzieżówki pojawia się na meczach Arki, tutaj również mieszka. Udało się porozmawiać z trenerem i wyjaśnić to co było kiedyś?
Wie pan co, nie rozmawialiśmy na ten temat. Myślę, że ja nie mam w tej chwili nic do trenera Michniewicza, może niepotrzebnie wypraliśmy publicznie nasze brudy w prasie. Aczkolwiek też się poczułem źle potraktowany przez trenera. Nie chciałbym do tego wracać, myślę, że trener Michniewicz również nie żywi do mnie urazy. Widujemy się.
Czas leczy rany.
Dokładnie, zawsze jak się spotkamy, to mówię trenerowi dzień dobry i tyle. Może przyjaciółmi nie będziemy, ale mam nadzieję, że nie ma sensu odgrzewać tego kotleta i zdanie trenera jest podobne w tej kwestii.
Chodzi pan na mecze Arki w tym sezonie, wiele się zmieniło w klubie. pan i Antoni Łukasiewicz zakończyliście kariery, kilku zawodników jak Michał Marcjanik i Mateusz Szwoch odeszło. Co pan sądzi o tym kierunku zmian w klubie?
Powiem tak, dziwie się, że właściciele zdecydowali się na tak duże zmiany. Tak naprawdę mamy tego teraz efekt, dużo zmian, uważam też, że nie do końca wszyscy zawodnicy zostali dobrani charakterologicznie do tej drużyny. Mówię to jednak z własnej perspektywy. Ostatnio trener Smółka powiedział, że odpowiada za tych zawodników, bo ich sprowadzał, dlatego dajmy im czas. Oczywiście tych punktów nie ma za wiele, ale mam nadzieję, że dzisiaj w meczu z Lechem Arka zwycięży i ruszy w końcu z kopyta. Słychać z różnych stron głosy krytyki, ale myślę, że potrzeba czasu, żeby piłkarze zrozumieli styl i filozofię gry trenera. Trener dobrze wykonywał swoją pracę w Stali Mielec, więc nie ma co bić na alarm, jest na to za wcześnie. Ważne żeby za chwilę punkty się zgadzały i żeby zapanował spokój, zwłaszcza w głowach piłkarzy. Sądzę, że wtedy zawodnicy będą mogli pokazać pełnię swoich możliwości.
Jeśli mógłbym dodać jeszcze coś odnośnie zawodników, to wydaje mi się, że przy transferach zapomniano o jednej rzeczy. Nie widzę tutaj takiego gościa z jajami, który miałby tak duży wpływ na tą drużynę jaki np. ja miałem. Nie chciałbym żeby wyszło z tego co mówię, że nie ma mnie kto zastąpić albo że się wymądrzam. Po prostu nie widzę lidera, który jak będzie trzeba, to uderzy pięścią w stół i postawi resztę do pionu, a jak będzie taka potrzeba, to skoczy za chłopakami w ogień. Brakuje mi kogoś takiego już od jakiegoś czasu, bo na dobrą sprawę przestałem regularnie grać wcześniej i widziałem, że już wtedy brakowało w szatni i na boisku wyrazistego lidera. Uważam, że każda szatnia kogoś takiego potrzebuje, a tam był moim zdaniem deficyt, działacze lekko przysnęli.
Trzeba sobie powiedzieć uczciwie, że już w poprzednim sezonie pańska rola i Antoniego Łukasiewicza na boisku była marginalna. W szatni was nie brakowało, ale na boisku kogoś takiego często nie było, kogoś kto weźmie odpowiedzialność za grę zespołu.
Jasne, myślę, że wcześniej ta spoczywała na nas i brakuje mi tu kogoś takiego. Arka jest specyficznym klubem, gdzie kibice bardzo doceniają piłkarzy potrafiących się poświęcić. Także w tym aspekcie bym się czegoś doszukiwał, ale z ogólną oceną stanu bieżącego jeszcze bym się wstrzymał, dałbym czas i szansę. Są mecze, które można wygrać za chwilę i sytuacja będzie zgoła odmienna i nastroje również.
A jakby pan ocenił ogólny potencjał klubu? Czasami odnoszę wrażenie, że właściciele oczekują więcej niż piłkarze mogą temu klubowi dać. Sukcesów w juniorskich zespołach Arki nie brakuje, ale prawie wcale nie przekłada się to na pierwszy zespół, bo jak trzeba konkretnego gościa, to sięga się np. po Aleksandara Koleva, którego de facto ściąga się ze spadkowicza.
Ehh (chwila milczenia). Arka Gdynia, to nie jest już klub, który płaci po 10-15 tysięcy brutto miesięcznie, tylko jest to już klub, który płaci bardzo dobre pieniądze. Ci zawodnicy, którzy przyszli jak Aankouur, Cvijanović, Kolev, Janota, zostali skuszeni przez klub bardzo dobrymi kontraktami. Trzeba powiedzieć, że władze stanęli na wysokości zadania, to nie podlega dyskusji i za to brawo. Bo do tej pory tak nie było, raczej było skromnie.
Np. Michał Nalepa, który grał na kontrakcie porównywalnym do juniora.
Oczywiście, że tak było. Z tego jaką mam wiedzę w tej chwili, to są to kontrakty na bardzo wysokim poziomie i ta jakość powinna być widoczna na boisku. Jeśli chodzi o młodzież, to co z tego, że osiągają sukcesy w juniorach? W 95% przypadków nie są gotowi do gry na poziomie Ekstraklasy.
Pod względem fizycznym czy mentalnym?
Pod każdym względem nie są gotowi. Niech się tutaj nikt nie obraża na to co mówię, tylko nie oszukujmy się, nie ma co ściemniać ani czarować, to nie jest ten poziom. Uważam, że taki zawodnik, podam przykład Szymona Nowickiego, który był wpychany na siłę trenerom żeby na niego stawiać, czy Janek Łoś, chociaż on akurat moim zdaniem może osiągnąć coś więcej, ale muszą być wypożyczani do klubów I czy nawet II ligowych i tam grać. Tam jest statut młodzieżowca, mieliby większe szanse na grę, a powtórzę się jeszcze raz – Ekstraklasa to póki co są za wysokie progi dla nich.
Nie dziwmy się trenerowi Smółce, który na nich nie stawia, bo przecież on widzi na treningach jakie mają jeszcze braki i ile pracy przed takim zawodnikiem. Ok, wpuścił w meczu z Górnikiem „Młynka” trochę ratunkowo, aby ta krytyka nie była taka duża. Dał niezłą zmianę co prawda, ale ja mówię tak jak jest, co z tego, że nieźle zagrał. Chłopaków oglądałem na wspólnych treningach i w większości wypadków są to chłopcy, którzy powinni spojrzeć prawdzie w oczy i szukać pracy na boiskach I czy II ligi. Poziom w II lidze obecnie też się podniósł, liga jest wyrównana i można uczyć się piłki seniorskiej, bo sam trening tego nie zastąpi. Taki zawodnik odejdzie, pogra rok i w momencie, gdy wróci da więcej Arce Gdynia niż teraz jak będzie wchodził na 3 minuty.
Ma pan kontakt z trenerem Ojrzyńskim?
Mam kontakt z trenerem Ojrzyńskim, bardzo dobry zresztą.
Jakby miał pan podać trzy cechy charakteru Leszka Ojrzyńskiego, które sprawiły, że – nie oszukujmy się – wyniki robiliście ponad stan i dawaliście z siebie nie 100, a 150% w meczach. Nie zawsze przekładało się to na punkty, bywało nerwowo, natomiast i tak można było usłyszeć w kuluarach, że jest to zespół, który gra ponad swoje możliwości.
Poznaliśmy trenera w ciężkim momencie, przyszedł w trudnej dla klubu chwili. Zaufaliśmy jemu nie w 100, ale w 200%. Robiliśmy wszystko na 200%, każdy był na maksa skoncentrowany. Wierzyliśmy w to co mówi trener, rzetelnie wykonywaliśmy jego zadania i udało nam się wygrać puchar i obronić ligę. Uważam, że jest to bardzo charakterny gość, bardzo impulsywny, widać, że długo go nie było w piłce, przez co bardzo mocno pracował na to, aby coś osiągnąć i udowodnić poprzednikom, że jednak mylili się nie gwarantując pracy na dłużej. Co jeszcze mogę powiedzieć o trenerze Ojrzyńskim? Mogę się wypowiadać w samych superlatywach, przede wszystkim jest to gość, który myślę, że – nie wchodząc w szczegóły – umie słuchać, bo wiem o czym mówię i trener też wie o jakich sytuacjach mówię. Uważam, że jest to ważna cecha u trenera i tyle. Osiągnęliśmy wspólnie fajne sukcesy dla Arki, więc moja ocena może być tylko pozytywna.
Przed naszą rozmową dzwoniłem do trenera Ojrzyńskiego, tak aby w krótkich słowach opisał pańską osobę. Powiedział, że czasami luzował panu obciążenia treningowe ze względu na wiek i mikro problemy zdrowotne, ale dodał również, że razem z Antonim Łukasiewiczem pomógł pan jemu w szatni i że zawsze mógł na pana liczyć. Chodziło o wprowadzanie młodych do szatni?
Na pewno myślę, że razem z trenerem wspólnie sobie pomogliśmy, myślę, że to co trener powiedział, to jest prawda, bo mogłem tak naprawdę pójść pod nóż dużo wcześniej i patrzeć na to z boku. Walczyłem jednak do końca, a miałem przepuklinę dużych rozmiarów. Mój zabieg miał trwać 45 min, a trwał blisko 2 godziny. Lekarz kiwał głową, że była sporych rozmiarów, aczkolwiek z przepukliną zdobyłem puchar Polski i Superpuchar. Zaciskałem zęby w trudnych chwilach i myślę, że trener też to doceniał. To że byłem oddany, to chyba nie muszę za bardzo tego udowadniać. Trzymałem szatnię, bo czułem to tak jakby to był mój zespół.
Zakład bez ryzyka w Fortunie. Możesz wejść i odebrać go właśnie w tym momencie
Czuł pan odpowiedzialność za drużynę.
Oczywiście, że tak. Sergiej Kriwiec powiedział mi piękne słowa, że był w wielu szatniach, było mnóstwo konfliktów w innych miejscach, a w Gdyni nie było żadnego, bo wszystko potrafię na tyle załatwić i to było miłe. Oczywiście jeśli się jakieś konflikty pojawiały, to szybko to załatwialiśmy. Myślę, że moja osoba w jakiś sposób hamowała pewne sprawy, bo czasami zamykałem drzwi od szatni i w krótkich żołnierskich słowach rozwiązywałem problemy. Czasami musiałem być sędzią w pewnych sprawach i czy się komuś to podobało czy nie, to nie było dyskusji. Uważam, że to nam w szatni wszystkim pomagało.
Zmagania z przepukliną były czasami widoczne na boisku, gdy brał pan głębsze oddechy po akcjach, w których była większa intensywność.
Na pewno tak, ale też miałem już swój wiek. Grałem z kontuzją, nieraz musiałem wsmarować pół tubki Bengaya w gacie i w wolnych chwilach rozgrzewałem to miejsce, bo ból był duży. Wiek był jednak słuszny, pesel nie kłamie i powoli docierały sygnały, że powoli czas się żegnać z płytą boiska i realizować się w innej roli.
Zbigniew Boniek w jednym z programów Cafe Futbol powiedział, że pozycja obrońcy jest najłatwiejsza na boisku, bo ma się przed sobą 20 zawodników, zatem wystarczy trochę sprytu, ustawienia i to wystarczy. Zgodzi się pan z tą opinią prezesa PZPN?
Może coś w tym jest. Myślę, że jest to pozycja jak każda inna, ale jeżeli prezes Boniek tak mówi, to ja się z nim zgodzę. Z prezesem bardzo się lubię.
Nie każdemu prezes Boniek wieszał medale na szyi.
Oczywiście, uważam, że ogórkiem żadnym nie byłem. Prezes nie każdemu kto kończy karierę wysyła listy pożegnalne czy podziękowania. Do mnie przysłał koszulkę reprezentacji z moim nazwiskiem, przysłał podziękowania, na gali Ekstraklasy zamieniłem z nim dłuższą chwilę, uważam go za porządnego gościa. Myślę, że prezes Boniek mnie bardziej docenił, niż nie jeden człowiek w klubie.
Miał pan jakiegoś napastnika czy piłkarza ofensywnego, przeciwko któremu szczególnie nie lubił pan grać? Pytam o walory czysto piłkarskie. Był ktoś kogo szczególnie się pan obawiał?
Jakiś obaw nie było, ale byli nieprzyjemni napastnicy. Nie lubiłem grać przeciwko niskim napastnikom, pamiętam, że kiedyś dał mi się we znaki Adrian Sikora jeszcze w Groclinie. Ciężko się grało na Marcina Robaka czy na Pawła Brożka. Byli tacy zawodnicy, z niektórymi miało się jakieś swady i nie lubiło się przeciwko nim grać, ale to chyba normalne.
Jeśli już mówimy o swadach, to z pewnością zapamięta pan Marco Paixao. Gdyby spotkał pan go np. tutaj na bulwarze, to chciałby pan z nim porozmawiać?
Nie mam z nim problemu. Uważam, że spraw z boiska nie powinno się przenosić do życia na co dzień. Jestem taki, że na boisku możemy rywalizować ze sobą i się kopać, walczyć, ale jak spotykam chłopaków z Lechii gdzieś w Sopocie na Monte Casino, to idę pierwszy się przywitać i nie mam z tym żadnego problemu. Ostatnio jednego z Lechistów przepuszczałem w kolejce do baru w jednym klubie, stał długo, widziałem, że się niecierpliwił (śmiech).
Na co dzień jestem innym gościem niż na boisku. Boisko jest dla mnie czymś jak poligon, tam trzeba wszystko dać z siebie, nieraz trzeba zagrać po cwaniacku, to było, a na co dzień jestem inny, kto mnie zna ten wie. Wielokrotnie się z tym spotykałem, gdy przychodził ktoś do Arki. Ostatnio Grzesiu Piesio powiedział mi, że jak graliśmy przeciwko sobie to byłeś takim skurwielem, a na co dzień jesteś wspaniałym gościem. Mieszanie boiska z życiem codziennym nie ma sensu.
Te wszystkie zależności niekoniecznie są znane kibicom. Czy miał pan zatem jakąś nieprzyjemną sytuację z kibicami Lechii?
Nigdy takiej sytuacji nie miałem w życiu. W Gdańsku co prawda kibice też mi zgotowali różne rzeczy, padały pod moim adresem niecenzuralne słowa, ale ja to rozumiem. Poza boiskiem nigdy bym się nie zachował źle w stosunku do ludzi związanych z Lechią i mam nadzieję, że ktoś tymi ludźmi też mądry steruje. Nie wyobrażam sobie żeby w Polsce miało dojść do tego, że kibice drużyn przeciwnika atakowali zawodników. To byłby dla mnie już koniec wszystkiego, bo nawet nie biorę czegoś takiego pod uwagę.
A czy bliskość z kibicami Arki z kolei niesie ze sobą więcej plusów czy minusów? Wiadomo, że po zwycięstwach na pana spada splendor, podobnie jak krytyka po porażkach i słabszych momentach. Raczej nikt nie będzie swoich żali wygarniał najemnikowi, czy obcokrajowcowi, a komuś kto się utożsamia z klubem.
Takich sytuacji również było mnóstwo. Byłem zarówno noszony na rękach przez Świętojańską po awansach, po meczach w Pucharze Polski, ale były też ciężkie sytuacje. Chociażby po długiej serii bez zwycięstwa w I lidze. Stawałem jednak pierwszy, broniłem zespołu, pokazywałem również niezadowolenie w stosunku do kibiców, bo nie zawsze nas wspierali. Myślę, że kibice cenią mnie m.in. za to że nigdy nie chowałem głowy w piasek, chociaż nieraz padały mocne wymiany zdań. Do dzisiaj myślę mam szacunek od kibiców również za takie sytuacje i szczerość.
W takim razie gdzie za 10 lat będzie Krzysztof Sobieraj? Gdzie się pan widzi?
Za 10 lat chciałbym być trenerem w Ekstraklasie, prowadzić zespół, bo to jest moim marzeniem. Najlepiej, gdyby była to Arka Gdynia. Takie mam plany i do tego będę dążył.
Rozmawiał Jakub Treć