Przed wami długa podróż. Wszystko zaczyna się idealnie, niczego nie zapomnieliście z domu, samochód zatankowany, a wszyscy uczestnicy w dobrych humorach i w pełni przygotowani. Początek również bez kłopotów – wyprzedzacie dobre samochody, wszyscy was chwalą za styl jazdy, ale im dalej, tym gorzej. Czujecie się nieco przemęczeni, a w samochodzie zapala się lampka ostrzegawcza, bo maszyna nie pracuje najlepiej. Wszystko, co powyżej, obrazuje Real Madryt.
Ten, nieco przydługi, wstęp miał na celu pokazanie, ile może się zmienić w krótkim czasie. W sierpniu były zachwyty nad Marcosem Asensio i Isco, którzy wraz z pozostałymi „Królewskimi” prowadzili zespół do dwóch Superpucharów – Europy i Hiszpanii. Mijają dwa kolejne miesiące i nagle okazuje się, że… nic nie jest takie, jak być powinno. Dwie porażki z rzędu, osiem punktów straty w lidze i fala – w dużej mierze słusznej – krytyki wobec Zinedine’a Zidane’a oraz piłkarzy.
Dwa mecze bez wygranej, dwa mecze przegrane. Styl? O czym mowa, skoro nie było zalążka dobrej gry. Jazda z Zinedine’em Zidane’em i Realem Madryt w obecnym tygodniu odbywa się wszędzie, ale często sprowadza się to jedynie do słabszej postawy Cristiano Ronaldo. Całość nie jest może tak poważna, jak niektórzy przedstawiają, ale na pewno dużo bardziej złożona.
Czy wygrywasz, czy nie, ja i tak nie zmienię cię…
Parafrazując słynną kibicowską przyśpiewkę, Zinedine Zidane za wszelką cenę nie chce wprowadzać radykalnych, a nawet zwykłych, roszad. Na tyłach zmiany i rotacje są, ale głównie ze względu na kontuzje, a o tym będzie poniżej. Ale mimo to słabo wygląda Marcelo, nie ma Carvajala, więc groźna broń – boki obrony – na ten moment nie jest głównym powodem do zmartwień dla rywali. Można powiedzieć więcej, dla przeciwników to okazja na napędzanie akcji tamtymi sektorami boiska, czego przykładem jest Tottenham, w którym Kieran Trippier po prostu zajechał Marcelo niczym cygańskie skrzypce…
Gorzej sprawa wygląda w drugiej linii. Trudno powiedzieć, żeby ktoś z trójki Kroos, Modrić i Casemiro był w dobrej formie. Ten tercet w dużej mierze decyduje o nastawieniu Realu. Jeśli tam jest spokój, to i wyżej mają „czystą” głowę i mogą na więcej sobie pozwolić. Natomiast jeśli mają za sobą pożary, to dokładają się do ich gaszenia, zamiast zająć się swoimi sprawami. Właściwie pretensji nie można mieć jedynie do Isco. Jedyny zawodnik, który od początku sezonu cieszy się równą, wysoką formą.
Cristiano Ronaldo i Karim Benzema rażą nieskutecznością, a mimo to, jeśli są dostępni, grają niemal od deski do deski. Lucas Vazquez jest cieniem samego siebie, a to spora strata dla Zidane’a, bo o ile nie jest to wirtuoz, zwłaszcza na tle Isco czy Asensio, o tyle w ubiegłym sezonie był idealnym zadaniowcem, który sprawdzał się zarówno na swojej naturalnej pozycji skrzydłowego, jak i grywał bliżej środka boiska czy jako boczny obrońca. Apogeum obnażającym jego formę była zmiana z Gironą, gdy ani jedna z dośrodkowanych piłek nie znalazła adresata, a niemal komplet jego zagrań w ostatniej tercji boiska było nieudanych lub bezproduktywnych.
Kolejne kontuzje trapią Garetha Bale’a, który rozegrał mniej niż 650 minut w tym sezonie. Mimo to tacy zawodnicy jak Dani Ceballos czy Borja Mayoral swoje szansę otrzymują incydentalnie, a obaj dorzucili swoje cegiełki do wyników – ten pierwszy w pojedynkę wygrał mecz z Alaves, a ten drugi był jednym z głównych bohaterów wygranej na Anoeta z Realem Sociedad.
Bezlitosne statystyki
Kiedyś Ryszard Tarasiewicz mówił, że statystyki są jak spódniczka mini – dużo odkrywają, ale zasłaniają najważniejsze. Niestety w przypadku Realu dobitnie pokazują różnicę pomiędzy sezonem obecnym a poprzednim w analogicznym okresie. Posłużymy się tabelą.
Każdy aspekt na korzyść poprzedniego sezonu. Sierpień, wrzesień i październik, brane pod uwagę, to okres, który spokojnie może być uznawany jako wyznacznik, wszak jeśli założyć, że sezon trwa dziewięć miesięcy, to 1/3 jest już za nami i mimo że mówimy o początku i aspektach ofensywnych, to wszystko widać jak na dłoni. Mniej strzelonych goli, mimo trzech meczów więcej, co przy średniej daje kolosalną różnicę. Do tego strzały celne idą w dół, a tych ostatnich potrzeba znacznie więcej, żeby pokonać bramkarza rywali.
Kołdra za krótka przez kontuzje
Można mówić, że to nie jest wymówka. Można wspominać o szerokiej kadrze, która jest obowiązkiem każdego wielkiego klubu walczącego na kilku frontach. Wszystko zgoda, ale pamiętajmy jednak, że jeśli nie gra podstawowy zawodnik, to zawsze będzie różnica pomiędzy graczem X a Y. Przykładem niech będzie wejście do zespołu Achrafa Hakimiego. Trudno mu zarzucić popełnianie dużych błędów, ale widać, że to nie jest klasa Daniego Carvajala. Wszedł z konieczności, bo… zespół nie miał zastępstwa dla Carvajala i od początku października nie ma konkurencji w składzie, a mowa o chłopaku, który jesienią ubiegłego roku przyjeżdżał do Ząbek na mecz młodzieżowej Ligi Mistrzów.
Mówi się, że każdy zespół powinien mieć po dwóch zawodników na każdą pozycję, a Real już u progu sezonu nie miał tego komfortu w defensywie, choć paradoksalnie liczba defensorów się nie zmieniła – odeszli Danilo i Pepe, a w ich miejsce przyszli Vallejo i Theo.
Carvajal na prawej stronie; Varane, Ramos i Vallejo na środku; Marcelo i Theo na lewej oraz Nacho, który może grać wszędzie. Jakby nie liczyć, wychodzi siedmiu zawodników, a więc o jednego, co najmniej jednego, za mało. Wiadomo, że sezon to nie tylko kontuzje, ale również kartki, a w obecnych rozgrywkach Real doświadczył już kłopotów z powodu zbytniej impulsywności swoich zawodników, m.in. Marcelo i Ramos. Można przesuwać Casemiro na środek obrony czy Lucasa Vazqueza na bok defensywy, ale to już łatanie na siłę i oznaka krótkiej ławki w tej formacji.
To samo tyczy się środka pola, gdzie bez Mateo Kovacica trudniej żonglować składem, bo Dani Ceballos nie ma takiego zaufania. I na koniec bramka, gdzie jest Kiko Casilla, ale skoro u lekarzy swój czas spędzają Keylor Navas i Luca Zidane, to na ławce siedzi Moha, a więc kompletny no-name.
Ślizganie się po rywalach
Widać w ostatnich latach, że dla Realu Liga Mistrzów jest wielkim świętem. Niezależnie, czy są to mecze w fazie grupowej, którą po prostu należy przejść, czy fazie pucharowej. Zresztą jeśli ostatni przegrany mecz w grupie – przed Tottenhamem – miał miejsce w 2012 roku, to znaczy, że LM jest najważniejsza. Obecny sezon do tej pory pokazywał, że Real dużo większą uwagę przykłada do LM, a liga na tym cierpiała. Może nie tyle punktowo, co pod względem gry. Może trudno w to uwierzyć, ale mecze, w których Real nie miał kłopotów, były dwa! Chodzi o spotkania z Deportivo La Coruna i Eibar. W obu przypadkach podobny był sposób wygranej – dwa gole do 30. minuty i potem spokojna kontrola.
Największy kłopot Real ma z… grą u siebie. Santiago Bernabeu było zawsze uznawane za stadion, na którym wielu nogi drżały i nie mogli pokazać swojego potencjału, a „Królewscy” bezlitośnie obnażali słabości rywala. Ale w obecnym sezonie Real zdobył tam osiem na 15 możliwych punktów! Aż siedem ekip jest lepszych na własnym obiekcie, a tyle samo punktów wywalczyły inne madryckie ekipy – Leganes i Atletico, przy czym „Rojiblancos” rozegrali jeden mecz mniej, no i mieli trudniejszych rywali (Sevilla, Barcelona i Villarreal). Na wyjazdach jest dużo lepiej, bo do ostatniej kolejki byli najlepsi – nieomylni – poza domem, ale i tam przyszła kryska na nich i w tym momencie ustępują jedynie Barcelonie, mając tyle samo oczek, co Atletico, choć w tym wypadku lokalny rywal miał jedną okazję więcej do punktowania.
Zresztą wystarczy prześledzić poszczególne spotkania. Z Getafe uratowana wygrana w ostatnich minutach, z Realem Sociedad była wymiana ciosów, którą lepiej przetrwali stołeczni. Na Mendizorrozie w Vitorii Deportivo Alaves strzeliło swojego pierwszego gola w sezonie – szósta kolejka. Nawet taki Espanyol, który nie zwykł robić kłopotów zaprzyjaźnionemu Realowi w zdobywaniu punktów, postawił opór na początku drugiej połowy i gdyby Gerard Moreno i spółka skupili się na precyzji, a nie chcieli „zabić” Keylora Navasa, to nie musiałoby być tak różowo.
Przegrywają? I co z tego… Nic (jeszcze) nie stracili!
Oczywiście, jedenaście punktów straty w lidze to jest dużo, a przy obecnej regularności Barcelony nawet bardzo dużo. Ale pamiętajmy, że do końca rozgrywek jeszcze 28 meczów i 27 okazji do zgubienia punktów przez Barcelonę. Jaka jest gwarancja, że „Blaugrana” nie zacznie grać tak, jak w sierpniu w Superpucharze? Żadna… Są dwa klasyki, w których jest sześć punktów do odrobienia, więc naprawdę nie mogą dramatyzować.
W Lidze Mistrzów sprawa raczej jasna i skończy się na drugim miejscu w grupie, bo trudno spodziewać się, że tak rozpędzony Tottenham miałby nie wygrać u siebie z APOEL-em, a jednocześnie Borussia powinna się skupić na walce o trzecie miejsce. Jest awans i nie ma co się martwić, a miejsce to już inna sprawa, bo można będzie trafić Manchester City czy United, ale równie dobrze Besiktas. W pucharze jak na razie spokój, ale swoje zrobili, bo dwie bramki zdobyte na stadionie imienia Fernando Torresa w zupełności wystarczą do awansu.
Za moment przerwa reprezentacyjna, a teraz jeszcze spotkanie z Las Palmas, którego nie mają prawa nie wygrać, bo Kanaryjczycy są w tak dramatycznej dyspozycji, że brakuje na to słów. W dodatku wypadł im Jonathan Viera, czyli główny architekt gry ofensywnej, i właściwie jedynym zagrożeniem będzie Loic Remy. Później przerwa, a po niej… możemy zobaczyć odmieniony zespół, który znowu będzie kroczył od wygranej do wygranej lub – wracając do terminologii z początku – z powrotem wróci na odpowiednie tory i dojedzie pewnie do celu (czytaj: wygrania tytułów).