Od meczu minęło już kilka dobrych godzin, ale kiedy pomyśli się o nim choć przez chwilę, serce znów zaczyna szybciej bić. Kolejny raz niemożliwe stało się rzeczywistością, powodując ekstazę u jednych oraz płacz u drugich.
Mieliśmy w historii wiele półfinałów, o których mówiło się dużo przez kontrowersje. Były takie, w których nie wygrywało piękno futbolu i nie wygrywali lepsi. To wszystko jednak zwykle było w miarę racjonalnie wytłumaczalne, przewidywalne i już w trakcie wiedzieliśmy, jak wszystko się skończy.
Mecz, który wczoraj zafundował nam Liverpool na Anfield spokojnie wpisałby się w historię LM. Podobnie jak odpadnięcie Ajaksu z Tottenhamem po bramce w ostatnich sekundach. To, że dostaliśmy dwa takie mecze w ciągu 26 godzin, że mieliśmy szokujące, ale niewypaczone przez sędziów rozstrzygnięcia, jest czymś nie do opisania. Piłka jest przepiękna. Piękna, ale i okrutna zarazem.
Pomijając wszelkie sympatie klubowe, myśląc o tych dwumeczach z perspektywy postronnego widza, nie da się wymarzyć czegoś lepszego. Barcelona ogrywająca Liverpool 3:0, wyglądająca na drużynę kompletną, nagle doznaje wyjazdowego paraliżu i wypuszcza z rąk upragnione od paru lat trofeum. Wielki szok, wielka niespodzianka, wielki heroizm „The Reds”, podsumowany najlepiej napisem na bluzie Mohameda Salaha. To mogło się podobać, mogło zaimponować.
W środę było teoretycznie podobnie, ale nie do końca. Ajax jest kopciuszkiem, jakiego w Lidze Mistrzów nie widzieliśmy od lat. Gra piłkę, jaką kocha każda normalna osoba na świecie. Dokonał rzeczy, o jakich przed sezonem nierozsądnie byłoby nawet marzyć. Wygrał pierwszy mecz, w drugim miał wszystko pod kontrolą. Wystarczyły cztery minuty (kolejna analogia do wtorkowego meczu), by wprowadzić zamęt, rozproszyć Ajax i sprawić, by zawodnikom ten Haga zaczęły nieco drżeć nogi.
„Gdyby”, „gdyby”, „gdyby”…
Można się nawet zastanawiać, czy bez tego ciężaru psychologicznego Ziyech w swoich sytuacjach trafiłby paręnaście centymetrów obok słupka, ale z tej właściwej strony i czy jego późniejszy strzał w słupek odbiłby się tak, że piłka wpadłaby do bramki. Tak samo Tadić w doliczonym czasie gry, kiedy chcąc utrzymać piłkę w narożniku bez żadnego powodu wyjechał z nią za linię końcową.
Podobnie było przecież w starciach Barcelony z Liverpoolem. Czy gdyby Salah trafił na Camp Nou, Barcelona byłaby bardziej skoncentrowana w rewanżu? Czy gdyby Dembele trafił na 4:0 w doliczonym czasie, Barca by tego nie wypuściła? Czy gdyby w rewanżu Suarez nie spowodował urazu Robertsona, za którego wszedł Wijnaldum, bramki na 2:0 i 3:0 by nie padły? To małe detale, które zmieniły wszystko. Teraz możemy tylko gdybać, ale wiecie co? Im więcej powodów do gdybania (niezwiązanych z sędziami), tym lepsze widowiska za nami. Te były niewiarygodnie dobre i nie zapomnimy ich chyba nigdy.