Liverpool może, Manchester City musi

Minuta. Cholerna minuta, która zmieniła wszystko. Kyle Walker sprawia, że kibice na Etihad szaleją. „Mamy trzy punkty, a Liverpool przegrywa” – pomyśleli fani i gracze „Obywateli”. Ich pewność zniknie jednak za kilkadziesiąt sekund, kiedy to Sadio Mane zrobi z piłką kolejną fantastyczną rzecz w tym sezonie. Najpierw remis, a następnie decydujący cios Senegalczyka w doliczonym czasie gry. Znowu Liverpool nas wszystkich oszukał.

Jak podchodzilibyśmy bowiem do niedzielnego hitu, gdyby „The Reds” nie trafili przeciwko „The Villans” tych dwóch bramek? Wyobraźmy sobie zaledwie trzy punkty straty podopiecznych Guardioli i przeświadczenie, że zwycięstwo wysunie ich na pierwsze miejsce w tabeli. Możemy sobie jedynie wyobrazić, że Pep nie musiałby nawet motywować swoich zawodników, ponieważ oni sami zrobiliby to najlepiej. Tymczasem sytuacja wróciła do punktu wyjścia i Klopp patrzy na swojego największego rywala z perspektywy sześciu punktów.

Mimo to, to starcie aż kipi emocjami. Ostatnie gierki słowne obu szkoleniowców, jak przez mgłę przypominają nam powoli o wojence słownej między Wengerem a Fergusonem. Po latach oczywiście panowie darzyli się wielkim szacunkiem (teraz w przypadku Niemca i Hiszpana jest podobnie), ale tamta dwójka żyła z zasadą „show must go on”. Dzisiejsi menedżerowie wiedzą o co chodzi w tym biznesie i stąd zapewne komentarz Guardioli o nurkującym Mane. Klopp odpowiedział na temat fauli taktycznych City, co doprowadzi zapewne do lawiny wzajemnych uszczypliwości. Kibice to jednak kochają, a jeśli nie dochodzi do nieprzyjemności na tle prywatnym, to dlaczego mieliby to przerywać? Wielu z nas tęskni chociażby za Jose Mourinho, bez którego często w mediach wieje nudą.

Dla menedżera City zwycięstwo jest niemalże przymusem, ale przeciwko żadnemu innemu trenerowi nie gra mu się tak trudno. Łącznie obaj panowie stanęli w szranki ze sobą 16 razy wygrywając po 7 spotkań. Po raz pierwszy podjęli walkę na niemieckim gruncie, kiedy to Guardiola dostał pstryczka w nos podczas Superpucharu Niemiec w 2013 roku. Oczywiście Hiszpan zemścił się jakiś czas później w lidze (wygrali wówczas tytuł) oraz w finale pucharu Niemiec. Rok później liga znowu wpadła w ręce trenera Bayernu, ale tym razem Niemiec zwyciężył w pucharze. Jakiś czas później Klopp opuścił Dortmund i trafił do Anglii. Na Pepa musiał poczekać niemalże rok, lecz było warto. Podczas starć w Premier League nie brakowało emocji, ale te największe przyszły oczywiście w Lidze Mistrzów. W dwumeczu „The Reds” zmiotło aż 5:1 swoich przeciwników, a Guardiola przyznał, że po meczu musieli „wyzdrowieć mentalnie”. To była kompromitacja. Radość nie trwała długo, ponieważ podczas kolejnej kampanii to znowu ekipa z Etihad górowała w lidze pomimo fenomenalnej liczby punktów Liverpoolu.

Dzisiaj przyjdzie czas na kolejny akt tej sztuki jaką raczą nas najlepsi menedżerowie na świecie. Tym razem to City uchodzi za Dawida, a gospodarze przyjmą miano Goliata. Zwycięstwo tego teoretycznie silniejszego może na dobre zamknąć nam emocje z ligowych rozgrywek.

Oba zespoły są znane przede wszystkim ze swoich ofensywnych poczynań, ale kluczem do zwycięstwa będzie defensywa, gdzie oba zespoły mają problemy. Manchester City boryka się z kontuzjami w tej części boiska i niemalże od czasu kontuzji Aymerica Laporte’a na tej pozycji występuje Fernandinho. W kilku spotkaniach mecze rozpoczynał tam także Rodri, ale Hiszpan nabawił się jakiś czas temu urazu.  Dziś Guardiola może jedynie żałować, że działacze kompletnie odpuścili temat Harry’ego Maguire’a ze względu na cenę postawioną przez Leicester. Anglik był zdecydowany dołączyć do „niebieskiej” części Manchesteru, ale kwota okazała się zbyt wysoka.

Niezbyt kolorowo wygląda to także u ich rywali. Po stabilizacji w tyłach podczas zeszłego sezonu, Klopp mógł w końcu odczuwać przekonanie o rozwiązaniu tego problemu. Liverpool jest oczywiście na fali. Na tym etapie sezonu lepszy start zanotował tylko Tottenham blisko 60 lat temu. Jednak spory niepokój budzi nadal defensywa, która może zdecydować o wyniku na Anfield. Sukces Liverpoolu w ubiegłym sezonie opierał się na solidnych fundamentach niezależnie od formacji. Aktualnie brak meczów na zero z tyłu powoduje niepokój i zmusza ofensywnych piłkarzy do jeszcze cięższej pracy, aby wbić rywalowi jak najwyższą liczbę bramek.

W obecnej kampanii liderzy Premier League rozegrali do tej pory 19 spotkań we wszystkich rozgrywkach, kończąc je zaledwie trzykrotnie na „czysto”. Biorąc pod uwagę samą ligę, podczas poprzedniego sezonu stracili łącznie 22 gole. Na obecnym etapie mają ich już 9. Ostatnią drużyną, która nie zanotowała trafienia na Anfield było Wolverhampton konkretnie w maju tego roku. To oczywiście nie przeszkodziło w notowaniu kolejnych zwycięstw. Problem jest jak widać poważny, choć często defensorzy dopuszczają do straty  tylko jednego gola. Patrząc na stracone bramki nieco głębiej, to były one głównie spowodowane pojedynczymi błędami zawodników i brakiem koncentracji, a nie np. błędem ustawienia całej formacji.

Ostatnie mecze na pewno napędziły sporo strachu Kloppowi. Walka do ostatnich minut z Chelsea, trafienie Wijnalduma po błędzie Deana Hendersona, czy zdobycze bramkowe w ostatnich minutach spotkań przeciwko Manchesterowi United, Leicester i Aston Villi pokazują, że Liverpool może dziś mówić o sporym szczęściu. Z drugiej strony, kiedy kilka razy masz farta, to powoli zamienia się to w umiejętność. Niemiecki szkoleniowiec rzekomo podczas treningów stosuje pewne warianty gry w przewadze (chociażby 9 na 11), aby piłkarze mogli wyćwiczyć nawyk zmiany negatywnego wyniku w decydujących momentach meczu. Póki co przynosi to odpowiednie rezultaty.

Dzisiaj jednak takie sztuczki nie będą mieć kompletnie znaczenia, a ostatnie mniej przekonujące zwycięstwa ich rywali, na pewno pokazały Manchesterowi City, że można ugryźć Liverpool. Na niekorzyść „Obywateli” przemawia jednak historia. Ostatnie ich zwycięstwo na Anfield biorąc pod uwagę wszystkie rozgrywki miało miejsce w 2003 roku, a jeszcze wcześniejsze w 1981. Jak widać takie przypadki mają miejsce bardzo rzadko. Historia jednak lubi płatać figle i w perspektywie dzisiejszego meczu nie ma to kompletnie znaczenia. Liczy się tu i teraz, a Pep Guardola doskonale wie, że porażka znacznie oddali go od obrony tytułu.

Komentarze

komentarzy