Liverpool na łopatkach. „Cudowne” odrodzenie Leicester to nie przypadek

 

vardy

Parę dni temu wszyscy zbieraliśmy szczęki z podłogi. W dość kontrowersyjnych okolicznościach z klubem musiała pożegnać się legenda klubu – Claudio Ranieri. Legenda, która kształtowała się przez rok, a następnie z hukiem spadała na dno. Zero bramek ligowych w 2017 roku, pięć porażek z rzędu i nagle… odrodzenie.

Piłkarze „Lisów” zapierają się, że nie mają nic wspólnego z odejściem włoskiego trenera, że to tylko i wyłącznie decyzja właścicieli, spowodowana słabymi wynikami, ale… co innego mieliby mówić? ”Tak, zwolniliśmy trenera, dzięki któremu poznał nas cały świat, dzięki któremu spełniliśmy nasze największe piłkarskie marzenie, dzięki któremu napisaliśmy najpiękniejszą futbolową historię w historii Premier League”? Zrozumiałe jest, że nikt się do tego wprost nie przyzna. Przyznali się jednak postawą na boisku.

Po wspomnianej fatalnej serii i znalezieniu się po innych meczach 26. kolejki w strefie spadkowej, Leicester musiało podjąć na własnym boisku Liverpool. Drużynę, która w porównaniu z początkiem sezonu gra po prostu źle, ale porównywanie niedyspozycji „The Reds” z niedyspozycją „Lisów” było po prostu nie na miejscu. To jak niewielkie zadrapanie naprzeciw złamanej nodze.

Na ławce Leicester zasiadł Craig Shakespeare, dotychczasowy asystent od 2011 roku. Przez samo jego nazwisko można było układać różne wyszukane żarty, łączyć tytuły dzieł tego bardziej znanego Shakespeare’a z ewentualnym wynikiem.

Jednak ważniejsze było to, kogo na ławce nie ma… Od początku meczu „Lisy” przejęły inicjatywę, zawodnicy wyglądali, jakby ktoś zdjął im z pleców dziesięciokilogramowy worek. Wymowny jest fakt, że po kilkunastu minutach posiadanie piłki znajdowało się na poziomie 80:20. Dla byłych podopiecznych Ranieriego. Dla drużyny, która słynęła przecież z defensywnego stylu gry i dobrych kontr, a w ostatnich miesiącach po prostu (nieudolnego) bronienia.

Już w 28. minucie bramkę zdobył Vardy, a piękną asystą popisał się Albrighton. Posłał taką piłkę, jakby nagle po paru dniach przypomniał sobie, na czym polega piłka nożna. To nie spowolniło gospodarzy, wręcz przeciwnie – w 39. minucie jedną ze swoich ładniejszych bramek zdobył Drinkwater.

Im dalej w mecz, tym bardziej mogliśmy sobie przypomnieć „Lisy” z poprzedniego roku. Liverpool częściej miał piłkę, nie potrafiąc jednak przedrzeć się przez obronę gospodarzy. A ci grali swoją starą, dobrą piłkę. Efektem tego było dośrodkowanie i kolejny gol Vardy’ego – 3:0 i niespodziewany pogrom. Liverpool raz przedarł się skutecznie pod bramkę rywala, a po ładnej wymianie piłki zdobył honorowego gola. Tylko na tyle było go stać w tym meczu.

Trudno, na prawdę trudno nawet próbować wytłumaczyć, co się stało w ciągu kilku ostatnich dni. Jak człowiek, który dla zawodników Leicester był ojcem, cudotwórcą i symbolem zwycięstwa, w krótkim czasie stał się osobą przeszkadzającą, krępującą nogi, odbierającą chęć do gry. W poszukiwaniu odpowiedzi trzeba by udać się do tybetańskich mnichów, a i tak nie wiadomo, czy to by coś dało. Przykład „Lisów” dobitnie pokazuje, że w piłce nie ma czegoś takiego, jak samograj. Niezależnie, czy jest to Barcelona, czy Termalica. Dziś nie ma potrzeby wspominać o Shakespearze, bo to raczej nie jego cudowne dotknięcie tchnęło nowe siły w zawodników. Najbliższe dni przedstawią nam nowego menedżera, pod wodzą którego Leicester być może znów będzie wygrywać. Odciążone z presji? Uwolnione od krępującej ruchy wspaniałej historii sprzed roku? Możemy tylko gdybać, bo jak to dokładnie zadziałało, być może nie dowiemy się nigdy.

Komentarze

komentarzy