W piłce nożnej mamy mecze, nudne mecze, ciekawe mecze, ale mamy też derby – spotkania wyjątkowe pod każdym względem. Kolokwialnie „grzejemy się” nimi już kilka dni wcześniej, analizujemy wszystkie możliwe scenariusze, szukamy smaczków, choć wraz z pierwszym gwizdkiem to wszystko i tak znika. Zaczyna się boiskowa walka, w której często nie ma faworytów. Wydarzyć może się absolutnie wszystko. Pośród wszystkich znanych nam derbowych par, mamy te nieco mniej i bardziej historyczne. Do drugiej grupy z pewnością można zaliczyć dzisiejszych rywali, których rywalizacja rozpoczęła się blisko… 140 lat temu. Przypomnijmy sobie najciekawsze momenty meczów z XXI wieku, kiedy to „Obywatele” przestali przestawiać między pierwszą, a drugą ligą.
Zemsta boiskowego bandyty
Roy Keane to jeden z tych zawodników, którego raczej nie trzeba przedstawiać nikomu. Można nie wiedzieć, w jakich grał klubach (poza Manchesterem United), ile bramek zdobywał, albo na jakiej dokładnie pozycji grał. Każdy jednak doskonale wie, że Keane był tym typem zawodnika, którego lepiej było mieć po swojej stronie, choć czasem nawet to nie wystarczało.
Nazwisko „Haaland” kojarzy się nam obecnie z pewnym utalentowanym napastnikiem, jednak tradycje piłkarskie są w tej rodzinie dłuższe. Ojciec zawodnika Salzburga, Alf-Inge Haaland, grał na przełomie wieków w Leeds United i Manchesterze City. W 1997 roku, jeszcze jako gracz „Pawii”, przyczynił się do poważnej kontuzji Keane’a, która wyeliminowała go na cały sezon, w wyniku czego „Czerwone Diabły” roztrwoniły dużą przewagę i przegrały tytuł z Arsenalem o jeden (!) punkt. Norweg nie był wtedy winowajcą, mało tego – zarzucał leżącemu Keane’owi symulowanie i brutalną grę.
Po czterech latach, już w derbach Manchesteru, przyszedł czas na rewanż. Pięć minut przed końcem meczu Keane z impetem wpakował się w okolice kolana Haalanda. Został wyrzucony z boiska i zawieszony, ale raczej nie czuł się z tym źle… – Czekałem wystarczająco długo. Kopnąłem go bardzo mocno. Tam była piłka (jak myślę). Weź to pod uwagę pi**o. I nie stój więcej nade mną szydząc z symulowanych kontuzji. (…) Moim celem było, aby go kopnąć. Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie. On mnie źle potraktował, a ja wyznaję zasadę: ’oko za oko’ – mówił Keane.
Owen bohaterem
Gdyby ktoś na przełomie wieków powiedział fanom Manchesteru United, że za kilka lat będą szaleć z radości po bramce Michaela Owena, zostałby zmieszany z błotem. Wychowanek i wielka gwiazda Liverpoolu wprawiający w euforię całe Old Trafford? -Bez szans. Życie i kariera napastnika potoczyła się jednak w taki sposób, że ten po nieudanych przygodach w Realu Madryt i Newcastle, w 2009 roku wylądował na zasadzie wolnego transferu właśnie w Manchesterze.
Kontrowersyjny wybór? To mało powiedziane. Owen „zdradził’ Liverpool, dla wielu raz na zawsze przestając być ikoną tego klubu. Do tego nie mógł liczyć na sympatię fanów nowego klubu – był przecież wychowankiem odwiecznego wroga, Liverpoolu. Jak przełamać tak wielkie lody? Owen zrobił to najlepiej jak mógł, bo już 20 września, w szóstej kolejce sezonu.
W wyrównanych derbach ze zbrojącymi się dzięki pieniądzom szejków „Citizens”, rozstrzygnięcia nie byliśmy pewni do ostatnich sekund. W 90. minucie bramkę na 3:3 zdobył Craig Bellamy i wydawało się, że United nie potwierdzi swojej dominacji w mieście. Wtedy stało się właśnie TO. Wprowadzony niecały kwadrans przed końcem Owen świetnie wykorzystał podanie Giggsa i w 96. minucie oszalał. Zarówno on, jak i stadion. Niektórzy mówią, że właśnie po tej bramce popisał się najszybszym sprintem w życiu.
Nieoczekiwany prezent
Sezon 2009/2010 był świetny, jeśli mielibyśmy ocenić go przez pryzmat derbów Manchesteru. Przynajmniej z perspektywy postronnego widza, który chciał po prostu emocjonujących spotkań. Oczami fana „Obywateli” nie było tak kolorowo, a drużyna z niebieskiej części miasta przegrała oba ligowe mecze. W tym drugim było spokojniej i nie padło już siedem bramek. Padła jedna, ale także „last minute”.
W 93. minucie starcia na Etihad Stadium trafieniem głową popisał się Paul Scholes, po czym wpadł w objęcia kolegów. Nietypowym sposobem okazania radości i podziękowania koledze za bramkę popisał się wówczas Gary Neville, który złapał rudowłosego pomocnika za twarz i pocałował go niczym wybrankę serca. – Zdobycie zwycięskiej bramki przeciwko City jest warte pocałunku w usta od „Nev’a” w każdym momencie! – skomentował kilka lat później Scholes.
„O Matko Boska, co za bramka!”
Chyba śmiało można powiedzieć, że trafienie Rooneya z początku 2011 roku było najpiękniejszym derbowym golem ostatniej dekady, a pewnie i także poprzednich. Kiedy oglądamy ją z legendarnym już komentarzem duetu Twarowski – Nahorny, ciarki przechodzą ciało za każdym razem, mimo upływu lat. „Czerwone Diabły” krocząc po swój przedostatni jak dotąd tytuł mistrzowski toczyły z City wyrównane boje. Pierwszy mecz ligowy zakończył się remisem 0:0, a wiosną triumfowali „Obywatele”, zapewniając sobie awans do finału FA Cup i wygranie go po raz pierwszy od ponad 40 lat. Jedyne wygrane w tamtym sezonie przez United derby, zostały zamknięte właśnie tą bramką na 2:1.
Wstyd, hańba, kompromitacja. 1:6 na Old Trafford
Najgorszy mecz w karierze sir Aleksa Fergusona. Tak przynajmniej uważa wiele osób, wracając pamięcią do haniebnego 1:6 na Old Trafford. Ci, którzy myśleli, że wydarzeniem meczu będzie „Why always me?” na koszulce Balotellego po trafieniu na 1:0, byli w błędzie. Grający całą drugą połowę w dziesiątkę gospodarze, w trakcie ostatniej pół godziny dali sobie wbić aż pięć bramek, z czego trzy między 89. a 93. minutą. Jeśli mielibyśmy wskazać „Fergie time” w alternatywnej rzeczywistości, wyglądałoby właśnie tak.
Mistrzostwo Kompany’ego
Wszyscy (poza fanami Liverpoolu) zachwycali się kilka miesięcy temu fenomenalnym trafieniem Vincenta Kompany’ego, które dało „Obywatelom” zwycięstwo z Leicester i znacznie przybliżyło ich do mistrzostwa. Może mało osób o tym pamięta, ale to dla Belga nie pierwszy raz. W 2012 roku Manchester City odzyskał mistrzostwo po 44 latach, wygrywając w spektakularny sposób z QPR w ostatniej kolejce sezonu.
Tamten mecz miałby jednak dużo mniejsze znaczenie, gdyby nie starcie, które odbyło się dwa tygodnie wcześniej. Właśnie wtedy, w derbach Manchesteru, gospodarze wygrali 1:0 wskakując ponownie na fotel lidera, którego już nie oddali. Gdyby nie szalenie ważna bramka z doliczonego czasu gry pierwszej połowy, losy tamtego sezonu mogły ułożyć się zupełnie inaczej.
Van Persie na dzień dobry
Po przegranej batalii o mistrzostwo sir Alex Ferguson chciał zawodnika, który w kolejnym sezonie pomoże mu odzyskać tron. Na Old Trafford ściągnięto więc Robina van Persiego, świeżo upieczonego króla strzelców Premier League. Holender w poszukiwaniu trofeów zdecydował się opuścić Arsenal i po latach chyba nie żałuje swojej decyzji. Poza kolejnym tytułem króla strzelców, wywalczył upragnione mistrzostwo (ostatnie dla „Czerwonych Diabłów”).
Van Persie świetnie zaprezentował się także w swoich pierwszych w życiu derbach Manchesteru. W grudniowym meczu goście z Old Trafford roztrwonili wywalczone w pierwszej połowie prowadzenie, a w 86. minucie bramkę na 2:2 zdobył Pablo Zabaleta. Kiedy znów wydawało się, że punkty zostaną podzielone, sprawy w swoje ręce (a właściwie lewą nogę) wziął właśnie nowy nabytek Manchesteru United. Dość szczęśliwie, ale zapewnił swojej drużynie cenne trzy oczka.