Spodziewaliśmy się genialnego meczu, a dostaliśmy jeszcze lepszy. Intensywnością tego spotkania i liczbą sytuacji podbramkowych można by obdarować całą kolejkę. Pojedynek kandydatów do mistrzostwa wygrała Chelsea, a starcie trenerskich magów – ich szkoleniowiec. Obejrzeliśmy 90 minut futbolu przyszłości. Przyszłości, której nie możemy się doczekać. To był wspaniale spędzony czas.
Siadając głęboko w fotelach i zapinając pasy, wiedzieliśmy, że to nie będzie mecz jakich wiele. Spotkały się dzisiaj dwa zespoły preferujące ofensywny styl, posiadające do jego realizacji najlepszych specjalistów. Widowisko obfitowało w sytuacje bramkowe. Były poprzeczki, fatalne pudła i – co najważniejsze – gole. Guardiola pod nieobecność Sterlinga dał szansę Navasowi, a Hiszpan co chwilę kreował kolejne sytuacje. Dośrodkowania w pole karne, piłki dostarczane ziemią na piąty metr do napastników i wsadzenie Marcosa Alonso na najszybszą karuzelę w mieście – to był sposób na pokonanie Chelsea.
Spotkanie było szybkie, a sędzia Anthony Taylor nie starał się temu zapobiegać. Pozwalał zawodnikom na wiele, by pod żadnym pozorem nie pozwolić na spadek intensywności. Plan się powiódł. To była półtora godzinna podróż rollercoasterem. Ostatni fragment pierwszej części gry to przewaga City i sporo wykreowanych sytuacji. Jedna z nich zaowocowała otwarciem wyniku po samobójczym trafieniu Gary’ego Cahilla. Asystował oczywiście Jesus Navas. Drużyny udały się przerwę, a trenerzy przystąpili do pracy. Na pewno nie obijał się Antonio Conte, który zdążył zresetować swój zespół i na drugą połowę Chelsea wyszła dużo żywsza i bardziej zdeterminowana.
Zaczęło się od sporej dozy szczęścia po stronie „The Blues”. Po dograniu prawego pomocnika „Obywateli” sam przed bramką Chelsea stanął Kevin De Bruyne. Belg trafił jednak prosto w poprzeczkę i nie sposób oprzeć się teorii, że był to moment zwrotny. Chwilę później wyrównującego gola strzelił Costa, który wykorzystał podanie Cesca Fabregasa. Źle w tej sytuacji zachował się Otamendi, który nie wyciągnął wniosków z poprzednich sytuacji, w których Hiszpan dogrywał bardzo podobnie. Upłynęło dziesięć minut, a Chelsea za sprawą Williana wysunęła się na prowadzenie. Gola strzelił Brazylijczyk i zadedykował go swoim zmarłym kilka dni temu kolegom z Chapecoense. W końcówce strzelił jeszcze Eden Hazard i wiadomo było, że trzy punkty z Etihad pojadą do Londynu.
Tuż przy murawie toczył się kolejny, nie mniej ciekawy, pojedynek. Guardiola – Conte. Katalończyk pytany przed dwoma laty o najbardziej obiecujących menedżerów wskazał na Thomasa Tuchela i właśnie Antonio Conte. Dziś życie przyznało mu rację. Obaj maniakalni, ekspresyjnie reagujący na boiskowe wydarzenia i wydatnie na nie wpływający. Wprowadzony na boisko Willian odwdzięczył się bramką. Nie zawiódł też zastępujący Maticia Fabregas. Prześcigali się w tym taktycznym wyścigu, ale pierwszy linię mety przekroczył Conte. Jego podopieczni do każdej akcji ofensywnej biegli, jak zastęp straży pożarnej do palącego się domu. Byli szybcy i za nic mieli znajdujące się po drodze przeszkody. Wszystkie trzy bramki poprzedzone były błyskawiczną kontrą. To z tym elementem nie mogli poradzić sobie gracze City.
Końcówka meczu to przypomniało starcie Pudziana z Popkiem, a nie piłkarskie święto. Zaczęło się od wejścia Luiza i odłączenia prądu Sergio Aguero. Argentyńczyk nie wytrzymał i uległ frustracji wynikającej z niekorzystnego rezultatu. Wzajemne prowokacje, przepychanki, plask Fabregasa lądujący na twarzy Fernandinho i w efekcie dwie czerwone kartki dla City i dwie żółte dla Chelsea. Ten fałsz nie zakłóci nam w odbiorze tego fantastycznego koncertu. Chelsea wyczytana na liście obecności w drodze do tytułu wykrzyczała głośne: JESTEM! Przed El Clasico ma trudne zadanie, by przebić to brytyjskie widowisko.