Mrużąc oczy: Calcio w pucharach #3

Sampaoli

Dlaczego mrużąc oczy? Bo jestem ślepy i często mrużę, gdy coś oglądam. A zazwyczaj widzę życie, które jest zbyt poważne. Podobnie sprawy mają się z futbolem. Na szczęście piłka na Półwyspie Apenińskim często sprawia, że nie pozostaje nam nic innego, jak uśmiechnąć się i z politowaniem pokręcić głową. Jako wnikliwy, niestrudzony, masochistyczny i nieskromny obserwator calcio chciałbym Was zabrać w zakręconą podróż po… Europie, gdzie walczyli Włosi i w krzywym zwierciadle podsumować ich dokonania. Nie zapinajcie pasów i nie regulujcie monitorów – to i tak nie pomoże.

NA 1/16 GWIZDKA
Juventus nie zaimponował mi w tegorocznej edycji Ligi Mistrzów. Chyba większość regularnie oglądających poczynania „Starej Damy” w Europie się ze mną zgodzi. Podopieczni Massimiliano Allegriego nie przemęczają się także poza Italią. Tylko co z tego, skoro podobnie jak we Włoszech również w swojej grupie Champions League zajmują pierwsze miejsce? NIKT z grających w LM nie może się poszczycić takim osiągnięciem. Tym większy szacunek dla ekipy z Turynu. Pamiętam bowiem słowa szkoleniowca – nieważne, jak grają teraz, ważne, co pokażą w lutym. No to czekamy, bo mecz z Dinamo w szóstej kolejce będzie formalnością, prawda?

Pragnę w to wierzyć, póki co natomiast najlepiej wszystkich krytykujących występy mistrza Włoch podsumował Leonardo Bonucci, mówiąc po meczu: – Niech gadają zdrowi, póki wygrywamy. Nie sposób się nie zgodzić, sam wszak pisałem to już nie raz. Psy szczekają, karawana jedzie dalej. Póty nie jest to KARAWAN, póki oszczędność na boisku przekłada się na wyniki, to wytykanie stylu na każdym kroku jest sztuką dla sztuki. Ale i ona jest potrzebna, nie wyobrażam sobie, by przemilczeć to, jak „Bianconeri” grają w tym sezonie. A nie grają niczego wielkiego.

W meczu z Sevillą było to widać jak na dłoni. Wynik otworzyli gospodarze, co nie może dziwić, zważywszy na to, że pod własną bramką goście ograniczyli się początkowo do wybić przed „szesnastkę”. W końcu piłka spadła idealnie na woleja i było 1:0 dla „Los Rojiblancos”. Szczęściem „Juve” była czerwona kartka dla Franco Vazqueza. Tak, tego samego, który jeszcze niedawno jako jedyny nie kopał się po czole w Palermo. Jednak nawet grając w dziesiątkę, „Bianconeri” nie potrafili zaznaczyć tej przewagi. Bardzo irytowała w występie piłkarzy Allegriego niedokładność podań, to było wręcz bolesne doświadczenie.

Szczerze mówiąc, po golu na 0:1 wydawało mi się, że „Juve” już się nie podniesie. Nie to „Juve”, które znamy z tego sezonu, nie „Bianconeri” z tamtego wieczoru, którzy nie potrafili pod polem karnym prosto podać piłki. Nie mógł ponadto napawać optymizmem fakt, że gospodarze nie stracili przed piątą kolejką choćby gola w tej edycji Ligi Mistrzów. Jakoś się jednak udało przebić ten mur, a życie przypomniało mi, że trzeba zawsze patrzeć na szerszy obrazek – jakoś fakt, że „Stara Dama” w tym sezonie w LM wygrywa tylko na wyjazdach, mi umknął. A tak było w istocie. Wraz z 3:1 w Sewilli daje to komplet punktów poza domem i zaledwie dwa oczka w Turynie. Nawet nie wiem, jak to skomentować.

Podobnie jak przedstawienie, za jakie uznać można 90 minut w wykonaniu trenera hiszpańskiej ekipy. Sampaoli pokazał przy linii wszystko – od radości, poprzez wściekłość, aż po chęć mordu w przerwie. Kogo chciał zabić? Ano Marka Clattenburga. Sędzia główny podyktował „Juve” rzut karny w pierwszej połowie, co bardzo nie spodobało się gospodarzom. Powtórki pokazały jednak, że Anglik wybroni się spokojnie ze swojej decyzji – szarpanie za koszulkę było? Było. No właśnie. Nie zmienia to jednak faktu, że arbiter musiał być eskortowany z boiska w przerwie i po meczu przez porządkowych. Pan Sampaoli w końcu został wysłany na trybuny, choć i tak uważam, że zdecydowanie zbyt późno. Tam dokończył pantomimę najlepszym podsumowaniem występu swojej ekipy:

„Juve” natomiast wszystko ma w swoich nogach. Jeśli i w tym roku „Bianconeri” wypuszczą pierwszą lokatę w ostatnim pojedynku, to będą większym pośmiewiskiem w Europie niż Inter. Nie, nie przesadziłem. Nie da się przebić w tym sezonie „Nerazzurrich”. Niemniej sfrajerzą dokumentnie i ponownie utrudnią sobie drogę w fazie pucharowej. Może Allegri mówić, ile chce, że nie ma znaczenia miejsce w grupie i że forma przyjdzie w lutym. Przeciwko Bayernowi nawet piękna gra w rewanżu nie wystarczyła, więc może lepiej wygrać w szóstej kolejce i utrzymać pierwszą lokatę?

Choć z drugiej strony… wtedy ponownie będą mogli trafić na monachijczyków. Bądź tu człowieku mądry.

PS W Lidze Mistrzów zadebiutowało Dziecko Milenium. Moise Kean dostał szanse od Allegriego i zadebiutował w elitarnych rozgrywkach jako pierwszy piłkarz urodzony w 2000 roku. Czuję się staro. Bardzo staro.

BEZ MILIKA JAK RYBA BEZ WODY…
… Napoli trzepoce się na murawie bez prawdziwego środkowego napastnika i kto wie, czy sezon „Azzurrich” nie skończy się jeszcze przed gwiazdką. W Serie A jest średnio ciekawie. Cudem, że w Lidze Mistrzów wciąż podopieczni Maurizio Sarriego utrzymują pozycję lidera. Pamiętacie jeszcze moment, w którym szumnie zapowiadano, że neapolitańczycy stworzą historię, zapewniając sobie awans do 1/8 finału po trzech kolejkach? Ja też nie… poważniej jednak – sam nie wiem, jak to możliwe, że oni wciąż drżą o kolejną fazę. Cholera, przecież było tak dobrze. Było, póki był Arek Milik. Nawet nie chodzi o samego Polaka, raczej o porządnego napastnika. Podejrzewam, że lepiej by to wszystko wyglądało, gdyby na San Paolo już teraz wrócił Duvan Zapata. Niestety wypożyczenie skrócić można dopiero w styczniu, więc trzeba grać tym, co się ma.

A gdy ma się skrzata Mertensa i psychicznie zniszczonego Gabbiadiniego, to trudno liczyć na fajerwerki. Obaj mieli multum szans, podobnie zresztą Lorenzo Insigne, ale piłka do siatki wpaść nie chciała. To nawet nie to, że bramka kijowian była zaczarowana, po prostu gospodarze byli BARDZO nieskuteczni. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz coś tak mnie umęczyło, jak oglądanie środowego widowiska. A naprawdę sporo (za dużo) pracuję w tym sezonie. Nic jednak, żadna z zarwanych do piątej nad ranem nocek nie sprawiła, że padałem na pysk równie mocno, co około 23 w środku tygodnia. Po 90-minutowej udręce. Brawo Napoli, spałem tej nocy jak dziecko, w dodatku niemal po dobranocce. Tak, szukam plusów.

Staram się patrzeć pozytywnie, bo frustracja, jaką zafundowali wszystkim „Azzurri”, przechodziła wszelkie pojęcie. Mieli wszystko w swoich nogach, wystarczyło jedno trafienie. Tak, wiem, że niewiele by zmieniło i w Lizbonie i tak trzeba by było zdobyć przynajmniej punkt. Jednakże! Trzy punkty byłyby ważne dla morale ekipy z Neapolu. Może choć delikatnie podbudowałyby Napoli przed arcyważnym meczem w szóstej kolejce. Może dałyby kopa na walkę w lidze, w której ostatnio nieco odrobiło do czołówki, ale wciaż musi się mieć na baczności. Może… ale to już bez znaczenia.

Liczy się tylko to, co trzeba zrobić, by awansować do 1/8 finału. Na papierze nie mówimy o niczym trudnym i/lub niemożliwym. Do przejścia dalej potrzeba jedynie jednego punktu w Lizbonie, co wydaje się być w zasięgu podopiecznych Sarriego. Wystarczy remis, jednak podejrzewam, że nie bezbramkowy. Przydałby się napastnik, ewentualnie błysk pana Marka Hamsika. Co najśmieszniejsze, punkt może wystarczyć nawet do pierwszej lokaty. Wtedy jednak piłkarze z Neapolu będą musieli liczyć na Dynamo. Besiktas jedzie bowiem w ostatniej kolejce do Kijowa i jeśli tam nie wygra, to oczko z Lizbony okaże się na wagę zwycięstwa w grupie. Oby tak się stało, bo ile byśmy na Napoli nie narzekali, nie można nie napisać, że ma w tej edycji LM sporego pecha. Ma i już, nie zaprzeczajcie.

Piotr Zieliński jest trudny do zdefiniowania w tym meczu. Na poniższym wideo zobaczycie to, co najlepsze, i po tych kilku akcjach można by stwierdzić, że był świetny. Tyle że mecz trwa 90 minut, a na przestrzeni tego, co spędził na boisku, nie można nazwać jego występu świetnym. To był przeciętny mecz Polaka, co tylko potwierdzają pomeczowe noty. Ponownie z dobrej strony pokazał się natomiast Diawara. Chłopak nie ma jeszcze 20 lat, a spokojem mógłby obdarować wielu 30-letnich piłkarzy z kilkunastoletnim stażem. Wielka, wielka przyszłość przed nim. Przyjrzyjmy się jednak naszemu rodakowi, do czego zobowiązuje patriotyzm. Oto najlepsze momenty Piotrka ze środy:

PS Pisałem o braku fajerwerków na stadionie? Było ich za dużo poza nim – jakiś inteligent postanowił bowiem wrzucić zapaloną pirotechnikę do wnętrza taksówki. Kierowca i pasażer zdążyli uciec, pojazd zajął się jednak ogniem niczym w Hollywood. Wolałbym jednak wybuchy boiskowej radości.

KONSEKWENCJA PONAD WSZYSTKO
Takim sloganem można by podsumować sezon Interu w europejskich pucharach. Choć mężczyznę (i prawdziwą drużynę) poznaje się nie po tym jak zaczyna, ale jak kończy, to w moim mniemaniu konsekwencja jest również bardzo ważna w życiu. Skoro powiedziało się A, to trzeba mieć jaja, by wykrzyczeć B… a w przypadku Interu również C i D. Już po porażce z Southampton nie można było liczyć na awans. Matematyka matematyką, a rzeczywistość rzeczywistością. Choć patrząc na wczorajsze rozstrzygnięcia z grupy K, trzeba przyznać, że mogło być jeszcze ciekawie. Ale Inter jest tylko Interem i tego, jaki jest, nie przeskoczy.

Dlatego nie może dziwić, że mając wszystko ustawione pod siebie – od prowadzenia 2:0 we własnym spotkaniu, aż po zwycięstwo Sparty nad Southampton – „Nerazzurri” wypuścili komplet punktów z rąk i stracili szansę nawet na uratowanie twarzy. Gdyby pokonali klub z Izraela, mieliby na koncie sześć oczek i znajdowaliby się tuż za Anglikami. Awans byłby w zasięgu ręki, szanse byłyby więcej niż matematycznie. Niestety, życie to nie film. Happy endu nikt nie napisze za uczestnika wydarzeń, a piłkarze z Mediolanu wyraźnie chcieli być w czwartek uczestnikami dramatu.

Pierwsza połowa meczu z Hapoelem była bodaj najlepszą dla mediolańczyków w tej edycji Ligi Europy. Oba gole to kwintesencja tego, jak najpewniej Pioli chciałby, by jego podopieczni grali. 1:0? Ot, ostra wrzutka w pole karne, Icardi wyprzedza bramkarza i mamy prowadzenie. Prawdziwie piękna była natomiast akcja na 2:0. Wówczas to byliśmy świadkami szybkiej wymiany podań między Banegą a Icardim, którą ostatecznie na gola zamienił Marcelo Brozovic. Piękny strzał, piękny gol i kto wie, może nowy szkoleniowiec okaże się nowym początkiem dla młodego pomocnika „Nerazzurrich”? Motywacja jest, u Stefano wszyscy zaczynają jako tabula rasa.

Sprawdzałem dwa poprzedniego wydania calcio w pucharach i okazuje się, że w tagach obydwu pojawia się niejaki „Batmanović”. Odnosi się to oczywiście do Handanovicia, którego dobra passa została jednak przerwana w piątej kolejce. Zacznijmy od tego, że bramkarz ujrzał kartkę za opóźnianie gry w pierwszej połowie (Jej! Brońmy wynik jeszcze przed przerwą! Genialny pomysł…). To dlatego po zmianie stron i „zabiciu” w polu karnym Buzaglo Samir wyleciał z boiska. Nie ma mowy o podwójnej karze – skoro karny to dla golkipera tylko żółtko. Ups… Słoweniec już jedno miał na koncie. Temu panu już podziękujemy, tuż przed jego koronną konkurencją. Mało jest większych specjalistów od „jedenastek” od „Batmanovicia”. Zmiennik Carrizo cudu nie uczynił i się zaczęło.

Najśmieszniejsze jest to, że Icardi mógł dać ponownie nadzieję nieco później, ale postanowił nie trafić do bramki z kilku metrów po dograniu Perisicia. Zemsta się nie spieszyła, czekała do samego końca, by zaboleć najmocniej jak to tylko możliwe. W doliczonym czasie gry uderzyła i skończyło się 3:2. Nawet nie byłem, koniec końców, zaskoczony. Wszak czy to nie jest Inter, jaki znamy z tego sezonu? Czy ktoś naprawdę myślał, że Stefano Pioli to jakiś Gandalf w pelerynie, albo inny Jezus Zbawiciel? To zwykły człowiek, w kilka dni nie odczaruje tego, co było tak skutecznie psute od połowy sierpnia. jedyny plus jest taki, że teraz „Nerazzurri” już na spokojnie mogą skupić się na Serie A. Cel jest prosty, zobaczymy jak z wykonaniem. Oby nie zostawili roboty w połowie, tak jak wczoraj.

I wiecie co jest najgorsze w tym wszystkim? Nawet nie chce mi się z nich śmiać. Do tego już doszło. Tragedia…

PS Nie wińcie Carrizo za porażkę, chłop nic nie poradzi na swoje ograniczenia. Pamiętajcie przez kogo musiał wejść na boisko. I piszę to z całą sympatią do Handanovicia.

PPS Po derbach Mediolanu i golu na 2:2 w 90. minucie poniższe zdjęcie obiegło całą czarno-niebieską część miasta. Nie spodziewali się raczej, że „Rossoneri” będą mogli odpowiedzieć im tą samą fotką tak szybko:

TO NIE BYŁ CZWARTEK DLA BRAMKARZY
Dla Fiorentiny spotkanie z PAOK-iem nie miało nawet w połowie tak dużo znaczenia, jak Interu z Hapoelem. Nawet po porażce „Viola” zajmuje pierwsze miejsce w swojej grupie i musiałby zdarzyć się prawdziwy kataklizm, by w 1/16 finału nie zawitała. W dodatku trzeba pamiętać, że podopieczni Paolo Sousy nie zagrali fatalnie. Nie żeby występ zawodników z pola był też dobry, ale cała (niemal) wina powinna spaść na drugiego bramkarza, Lezzeriniego. Umówmy się, to powinien być ostatni występ tego zawodnika na tak wysokim poziomie. Przynajmniej przez długi czas. Ilość (tak, ilość, nie liczba) błędów między słupkami „Violi” była po prostu NIEPOLICZALNA. Często mówi się, że to bramkarz w danym meczu naprawiał pomyłki defensywy. To zrozumiałe i powszechne. Rzadko natomiast spotyka się sytuacje, w których wszystko się odwraca – obrońcy muszą cały czas asekurować golkipera, bo zamiast niego występuje ręcznik zawieszony na poprzeczce.

Szczerze? Z większym pożytkiem przyszłoby florentczykom hokejowe wycofanie Lezzeriniego i wpuszczenie kogoś do ataku. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że katastrofalny występ bramkarza niewiele zmienia w sytuacji Bartka Drągowskiego. Polak wciąż nie ma co liczyć na grę, nawet jeśli Sousa będzie go od teraz postrzegał jako drugiego po Tatarusanu. Bo Rumun wciąż będzie nie do ruszenia między słupkami. Dlatego też jestem orędownikiem wypożyczenia naszego rodaka w styczniu. Na treningach się nie rozwinie, grając dla słabszej ekipy zbierze niezbędne doświadczenie. Spójrzcie tylko, jaką drogę przeszedł we Włoszech Skorupski.

Wracając do samej Fiorentiny – futbol jest okrutny. Gospodarze grali bardzo dobrze, obijali poprzeczki, starali się, próbowali. Nie byli na Artemio Franchi gorsi, wbrew wynikowi to im należał się komplet. Komplet, który załatwiłby awans do 1/16 finału. Ten i tak nadejdzie, ale będzie trzeba się pilnować w szóstej kolejce fazy grupowej. A można było już mieć spokój do lutego.

Jednakże, co by nie napisać – niewykorzystane sytuacje są jak wykorzystane kobiety – zawsze się mszczą. A „Viola” mogła ten mecz wygrać na przykład 8:4, że tak nawiążę do rodzimego lania w Dortmundzie – tyle imponującego, co i zawstydzającego.

A nam, prostym kibicom calcio, którzy trzymają kciuki ponad podziałami za każdego, pozostaje się tylko cieszyć, że punkty do rankingu tak naprawdę przestały mieć już znaczenie. Tylko kim Serie A obsadzi aż cztery miejsca w Lidze Mistrzów? Strach pomyśleć.

SIŁA ZŁEGO NA SASSUOLO
W tym sezonie na Sassuolo musiały uwziąć się jakieś złe moce. Oczywiście „Neroverdi” przespali okienko transferowe, popełnili błąd nowicjusza. Wydawało się im bowiem, że nieco okrojoną kadrą (bo nie osłabili się przed sezonem dokumentnie) uda się im grać na dwóch frontach. Może nawet by tak było, może udałoby się awansować z grupy Ligi Europy, jednak bez mocnej ławki wystarczyło kilka kontuzji i wszystko się posypało. Najpierw wyniki, później morale, a teraz w dodatku nawarstwia się zmęczenie i frustracja. Bo podopieczni Eusebio Di Francesco nie grają fatalnej piłki, zazwyczaj po prostu czegoś brakuje.

Problem w tym, że nie można za przypadek brać tego, że owe braki wychodzą właściwie w każdym pojedynku debiutanta w Europie. Nie wszystko można zresztą zrzucić na karb kontuzji. Pewne wyniki trzeba wziąć na klatę i przyznać, że to być może za wysokie progi. Eusebio Di Francesco po meczu odniósł się do pecha – oczywiście, on też miał wpływ na brak awansu do fazy pucharowej, nie przeczę. Te słowa zresztą nie dają po oczach tak bardzo jak kolejne: „pamiętajmy, skąd przybyliśmy”. Tak… długo droga za „Neroverdimi”. Jednak nie uważam, by był to czas i miejsce na takie sformułowanie. Dla mnie to taka zasłona dymna – i tak zrobiliśmy dużo, nie oceniajcie nas. Może i bym nie oceniał, gdybym nie wyczuwał w tym nuty fałszu i… czyżby to? Nie, nie może być! A może jednak… brak ambicji?

Mam nadzieję, że to moja nadinterpretacja. Bo z drugiej strony zgadzam się ze wszystkim, co mówi trener Sassuolo. Pojawili się właściwie z niebytu, stworzyli solidny klub dzięki spokojnej budowie i mądremu zarządzaniu (oraz silnemu sponsorowi). Zagrali w Europie i radzili sobie świetnie do czasu fali kontuzji. Trzeba się jednak powoli zastanawiać również nad tak wielką liczbą urazów. Bo, do cholery, znikąd się one nie biorą, prawda? To nie jest tak, że Di Francesco zgromadził wokół siebie największe „szklanki” i „kryształy” we Włoszech. Może więc coś było nie tak w przedsezonowych przygotowaniach? Może obciążenia są zbyt duże? Może kilka pierwszych urazów to przypadek, a kolejne to już efekt przeciążenia i swoiste domino?

Dość napisać, że w czwartek byliśmy świadkami kolejnych dwóch wymuszonych zmian – z boiska zejść musieli Pellegrini i Biondini. W tym momencie na MAPEI Stadium wszystko jawi się niczym błędne koło – wystarczy, że ktoś wróci do zdrowia, z kontuzją wylatuje ktoś inny. Wyjścia nie widać.

Abstrahując od powodów – pomyśleć, że w pierwszej kolejce to właśnie piłkarze Di Francesco zadziwili Europę, rozbijając Athletic aż 3:0. Przejechali się po renomowanym rywalu, faworycie grupy F, bez litości i wszystko wskazywało na to, że zawojują pierwszą fazę rozgrywek bez większych kłopotów. Później przyszły jednak dwa wyjazdy i zaledwie jedno oczko. Wraz z trzecim, tym wczorajszym do Bilbao, okazuje się, że „Neroverdi” przegrali awans poza domem.

Teraz trzeba skupić się na Serie A i ratować to, co do odratowania jest jeszcze możliwe. Choć o Europie za rok raczej bym zapomniał. Do miejsc dających międzynarodowe rozgrywki ustawiła się długa kolejka, w której każdy zdaje się mieć więcej argumentów od ekipy z MAPEI Stadium, która w dodatku musi odrabiać do czołówki niemałą stratę.

Aha i jeszcze jedno – odpadnięcie „Neroverdich” jest zupełnie inne od Interu. Takie bardziej słodko-gorzkie i niestety dużo mniej śmieszne.

PS Pomyśleć, że zaczęło się tak pięknie (zabawnie):

RZYMSKI PARADOKS
Od kilku lat Roma była synonimem blamażu calcio w Europie. Nawet w tym sezonie zdarzały jej się wpadki bolesne i upokarzające. Za takową należałoby uznać chociażby remis 3:3 z Austrią na Olimpico, komplet punktów wyrwany w samej końcówce, w dosłownie kilka minut. O przegranych play-offach do Ligi Mistrzów z FC Porto nie będę nawet wspominał, bo nie chcę kopać drużyny, która zapewniła sobie właśnie awans do dalszych gier.

Zrobiła to w stylu doskonałym, bajecznym wręcz. Nie tylko z powodu samego wyniku, ale również stylu. To wciąż ta sama, radosna AS Roma, jednak w czwartkowy wieczór podopieczni Spallettiego dołożyli wszelkich starań, by nie mieć oporów przed nazwaniem ich trafień pięknymi. Zacznę od Dzeko, czyli największego bohatera. Bośniak zaliczył hattricka, strzelił milionowe gole w sezonie. W końcu na dobre odblokował się w Rzymie i wszystko wskazuje na to, że jego forma nie maleje – raczej wzrasta. A jak to często w takich wypadkach bywa – gdy już wychodzi, to wszystko. Dosłownie. Spójrzcie zresztą sami poniżej. Ci, którzy pamiętają Edina chociażby z Bundesligi, poczują się o kilka lat młodsi. Wszyscy skupiający się na Serie A i definiujący napastnika przez pryzmat jednego sezonu w Rzymie… no cóż, mam złe wieści. Tego Edina z nami już nie ma. Może wróci, może nie. W tym momencie to Mister Goleador. Polujący na Nagrodę Puskasa:

Pozazdrościł koledze z drużyny ten, który w ostatnich tygodniach wyraźnie poczuł na sobie oddech konkurencji ze strony El Shaarawego. Diego Perotti strzelił bowiem drużynie z Pilzna… raboną. Tak, właśnie. Ty czy ja (ja na pewno) byśmy się przy takiej próbie połamali. Jedna na milion. Doskonała. Sama bramka podoba mi się, nie ukrywam, nie przeczę. Prawdziwy szacunek (i zielona kartka fair play) należy się jednak skrzydłowemu „Giallorossich” za wywiad po meczu. Mógł powiedzieć, że tak właśnie chciał, taki był zamiar. W skrócie – tak, jestem geniuszem. Tymczasem Perotti przyznał się bez ogródek, że próbował dogrywać do wbiegającego Salaha, a wyszło jak wyszło (czyli ponadczasowo).  Za odwagę (cywilną i boiskową) wielkie brawa.

Wracając do samego spotkania – Roma zwyciężyła bez większych kłopotów 4:1, odbiła sobie ligowe 1:2 z Atalantą i zapewniła pierwsze miejsce w grupie. Grupie najwyraźniej bardzo słabej, skoro na pozycji wicelidera znajduje się słabiutkie, rumuńskie Dziurdziu, które w drugiej kolejce „Giallorossi” rozbili aż 4:0. Choć trzeba maluczkiej Astrze oddać, że wszystkie punkty z siedmiu, które do tej pory zgromadziła, wywalczyła ciężką pracą na boisku. Życzę jej awansu, ale jednocześnie współczuję, bo w ostatniej serii spotkań w grupie spotyka się z liderem z Rzymu. Ten ostatnimi czasy nie zna półśrodków i nie bierze jeńców.

PS W razie gdyby ktoś przeoczył – honor gości uratował… Zeman. Nie Zdenek, lecz Martin. Broń Boże, nie syn słynnego trenera. Temu na imię Karel i również postawił na byt szkoleniowy. Jednak Martin też jest specjalny, na swój sposób. Skrzydłowy Victorii postawił na… różowe włosy.

____________________________________

To by było na tyle, nie rozpisywałem się zbytnio, bo i nie było o czym. Wszak wszyscy zagrali tak, jak nas do tego przyzwyczaili. Sassuolo walecznie, „Juve” na 3/4 (2/4?) możliwości, Napoli bezzębnie, Fiorentina i Roma ofensywnie, a Inter…

😉

Na więcej przyjdzie czas po szóstej kolejce. Wtedy obejrzymy sobie dokładnie pobojowisko, dobijemy rannych, pożegnamy poległych i zastanowimy się co dalej z tymi, którzy wciąż z tarczami w rękach będą bronić calcio w Europie.

Do przeczytania!

Więcej moich przemyśleń możecie znaleźć na mojej stronie na Facebooku i na Twitterze. Wbrew pozorom praca zawodowa na „Mrużąc oczy…” się nie kończy! Do przeczytania!