Na tarczy, ale z dumą. Premier League czeka na Leeds United z otwartymi ramionami

Uwielbiamy gloryfikować w świecie futbolu drużyny, które mają piękną historię. Tytuły zdobywane najlepiej już ponad sto lat temu, w międzyczasie przezywane wzloty i upadki, legendarne mecze, legendarni zawodnicy, słynne stadiony czy trenerzy… Jest to coś co sprawia, że taki klub z miejsca ma „plus dziesięć” do szacunku. Na drugim biegunie są te ekipy, które zaczęły budować swoją potęgę dopiero niedawno, szczególnie przy pomocy ogromnych nakładów finansowych z zewnątrz. „Sztuczny twór”, „wymysł szejka”, „zespół najemników”. Choćby taka drużyna była najbardziej zjednoczona, rodzinna i grała najpiękniejszą piłkę, zawsze będzie jakieś „ale”. Paradoksalnie to wciąż sytuacja, której wiele klubów-legend może pozazdrościć. Szczególnie tych, które lata chwały mają już dawno za sobą i jedynie marzą, by do nich powrócić.

W niższych ligach – czy to polskich, czy zagranicznych – możemy natknąć się na mnóstwo klubów, które zapisały się w historii złotymi zgłoskami. Są wśród nich także takie, które stosunkowo niedawno biły się o najwyższe cele, by potem momentalnie popaść w przeciętność. Za jedną z nich możemy uznać Leeds United, czyli dla osób nieśledzących niższych lig, klub z cyklu: „a tak, kiedyś coś mi się obiło o uszy”. Nic dziwnego. Od momentu spadku z Premier League w 2004 roku, „Pawie” bezskutecznie próbują wrócić do elity. Do tej pory robiły to na tyle nieudolnie, borykając się z takimi problemami, że swego czasu wylądowały także w League One. Ostatnie lata to jednak stopniowy progres, dzięki któremu (niczym w przypadku Liverpoolu) fani coraz częściej powtarzają: „to będzie TEN rok”. Wszystko zweryfikuje jak zwykle boisko i osiągane na nim wyniki, tymczasem „The White” wciąż pozostają zespołem, o którym szersze grono będzie słyszeć przy okazji wyjątkowych meczów. Między innymi takich, jak ten poniedziałkowy.

Mateusz Klich i spółka nowy rok rozpoczęli od nie lada wyzwania, którym była podróż na Emirates Stadium i mecz z Arsenalem. Mecze pucharowe mają to do siebie, że często oglądamy w nich mocno rezerwowe składy, co potwierdził choćby Liverpool w ostatnim starciu z Evertonem. Mikel Arteta budujący dopiero niedawno objęty zespół, nie zamierzał jednak tracić okazji na przetestowanie pewnych wariantów w wykonaniu podstawowych graczy. W efekcie zobaczyliśmy m.in. Lacazette’a, Pepe, Oezila, Xhakę, Guendouziego, Kolasinaca, Sokratisa, czy Davida Luiza. Co by nie mówić, była to niemal tzw. „once de gala”. Mogłoby się wydawać, że w takim zestawieniu, na własnym obiekcie, rywal z Championship będzie łatwym oponentem, czy wręcz kimś w rodzaju sparingpartnera. Jednak nic z tych rzeczy.

Leeds United w poprzednich latach kilkukrotnie grało z czołowymi zespołami Premier League. W 2010 roku, jeszcze grając w League One, udało się sensacyjnie wyeliminować Manchester United, by w kolejnej rundzie toczyć wyrównany bój z Tottenhamem. Rok później podobnie było przeciwko Arsenalowi, który awansował dalej dopiero po drugim spotkaniu. „The Gunners” wygrali także w 2012 roku po pamiętnej bramce, którą zdobył wypożyczony z New York Red Bulls Thierry Henry. W kolejnych latach „Pawie” także potrafiły zaskoczyć, np. eliminując Tottenham czy Everton. Wszystko to były jednak pucharowe sensacje, które zdarzają się raz na jakiś czas. Drużyna z niższego szczebla podchodzi do meczu z ogromnymi pokładami ambicji, woli walki, po czym grając przez 90 minut „obronę Częstochowy” czasem stawia na swoim. Nie ukrywajmy, jest to dość znany scenariusz. Tym razem było inaczej.

Już przed meczem spodziewano się naprawdę ciekawego widowiska. Drużyna, dwie dekady temu witała 2000 rok jako lider Premier League, pod wodzą Marcelo Bielsy w końcu stała się drużyną. Zyskała tożsamość, styl i nie da się nie odnieść wrażenia, że jest skazana na sukces. Leeds wychodząc na murawę Emirates Stadium zrobiło to, z czego znane są zespoły trenowane przez Argentyńczyka. Tam nie ma planu B ani C – trzeba wyjść na boisko i za wszelką cenę próbować pokazać to, co jest wpajane graczom niemal codziennie. Ten, kto oglądał poniedziałkowy mecz doskonale wie, że to się udało. Nawet pomijając ostateczny wynik (Arsenal wygrał 1:0 po trafieniu Reissa Nelsona), Leeds absolutnie nie wyglądało na kogoś, kto gra na niższym poziomie i ma się czego wstydzić. Mateusz Klich – swoją drogą jeden z najlepszych na boisku w pierwszych 45 minutach – i spółka w pierwszej połowie byli najzwyczajniej lepszą drużyną, stwarzającą większe zagrożenie. Przy nieco lepszej skuteczności zawodnicy Bielsy mogli zdobyć przynajmniej jedną bramkę, ale nie o gdybanie w tym wszystkim chodzi. Pod względem jakości, tempa, zaangażowania, mogliśmy się pomylić i pomyśleć, że oglądamy kolejny mecz Premier League, w którym ktoś sprawia problemy ekipie, która niedawno w ładnym stylu ograła Manchester United. Po spotkaniu kibice Arsenalu mówili nawet, że w pierwszej połowie wydawało im się, że grają przeciwko… Barcelonie.

To najlepsza laurka dla Leeds United, które na północ Anglii wróciło co prawda na tarczy, ale z dumą i wysoko podniesionymi czołami. Dobitne jak to, że po meczu Mikel Arteta nazwał lidera Championship „koszmarem”. Dwa lata temu ta drużyna była w trakcie budowy po zmianie właściciela i uspokojeniu sytuacji. Rok temu, już z Bielsą na pokładzie, Leeds – mówiąc wprost – frajersko przegrało walkę o Premier League. „Pawie” przez cały sezon zajmowały jedną z dwóch pierwszych pozycji, by na finiszu spaść kosztem Sheffield United do strefy barażowej, w której poległy z Derby County. To, co miało być prezentem na zbliżające się wtedy stulecie klubu, znów wymknęło się z rąk. Bazując jednak na perypetiach wielu beniaminków Premier League, być może dobrze, że tego awansu nie było.

Leeds to wciąż drużyna w budowie, ucząca się wiadomego stylu, w której gracze dalej popełniają błędy. Uczy się także zarząd i osoby odpowiedzialne za transfery – z miesiąca na miesiąc coraz lepiej widać, które pozycje wymagają wzmocnień i  gracze o jakim profilu pasowaliby najlepiej. Teraz, jako stuletnia, a także „dojrzalsza” drużyna, Leeds jest gotowe na Premier League bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. Jeśli ten kolektyw nauczy się siebie nawzajem jeszcze bardziej, najważniejsi zawodnicy nie odejdą, a drużynę wzmocni kilku wartościowych graczy, być może będziemy mieli okazję podziwiać kolejnego beniaminka pokroju Wolverhampton czy obecnie Sheffield United, a nie znajdującego się w dramatycznej sytuacji Norwich, które przecież przed rokiem wygrało Championship. Premier League czeka z otwartymi ramionami, podobnie jak my, wzdychając do pamiętnych „Wojen Dwóch Róż” (Leeds United vs Manchester United), czy też ligowych starć m.in. właśnie z Arsenalem. Tym bardziej jeśli ich częścią miałby być Mateusz Klich.

Komentarze

komentarzy