„Liga jednej/dwóch drużyn”, „Real/Barcelona i długo nic”, „wielka czwórka, a reszta lata świetlne z tyłu”… Ile podobnych tekstów słyszeliśmy w ciągu życia? Trochę by się tego zebrało. Wszyscy oczekujemy jak najbardziej wyrównanych rozgrywek na wysokim poziomie, ale przeważnie kilku możnych, albo tych zamykających tabelę, wyraźnie psuje nam ten obraz. Okazuje się, że istnieje liga (i to niezła), w której stać się może absolutnie wszystko. I to bliżej, niż myślicie.
Ligi pełne niespodzianek nie zawsze są ciekawe, o czym świadczy nasza Ekstraklasa. Wygląda to tak, jakby kilka drużyn biło się o spadek, a kilka innych robiło wszystko, żeby przypadkiem nie zdobyć mistrzostwa. Owszem – wyniki są zaskakujące, często nawet szokujące, ale oglądanie facetów kopiących się po czołach nie jest zbyt pożądanym sposobem spędzania wolnego czasu. Nie chodzi też o sytuację przedstawioną poniżej, która miała miejsce jakiś czas temu w Algierii:
Największy problem polega na połączeniu nieprzewidywalności, względnej równości WSZYSTKICH drużyn i jako takim poziomie. Teoretycznie niemożliwe, ale w tym roku takie atrakcje zapewnili nam… nasi zachodni sąsiedzi. Co prawda nie w najwyższej klasie rozgrywkowej (tam dzieli i rządzi Bayern), ale na jej zapleczu. To właśnie w 2. Bundeslidze, na sześć kolejek przed końcem sezonu, czerwona latarnia wciąż ma matematyczne szanse na miejsce gwarantujące udział w barażach. Jakby tego było mało, czwarta siła ligi nie może skupić się na walce o awans, ale też oglądać się za siebie, bo od strefy spadkowej dzieli ją tylko sześć oczek. Na takim etapie sezonu i tak niezłym poziomie ligi, sytuacja doprawdy wyjątkowa.
Najlepszym dowodem na niezwykłość 2. Bundesligi jest miniona kolejka, w której ostatnie Kaiserslautern rozbiło 4:1 dziewiąty Duisburg, a lider poległ 0:1 z przedostatnim Darmstadt. Karuzela się kręci…
Etap, w którym sezon wkracza na ostatnią prostą i w drużyny z końca stawki wstępują nowe siły, to wcale nie tak rzadkie zjawisko. Tutaj jednak potencjalni spadkowicze jak jeden mąż postanowili zacząć punktować, a wiele drużyn z czuba (i nie tylko) nagle ma z tym problem. Dużą rolę odgrywa tu fakt, iż w lidze występuje 18 zespołów. Dzięki temu spada szansa na to, że ktoś wyraźnie odskoczy, albo będzie zbyt słaby. Jeszcze lepiej wyglądałaby druga liga hiszpańska, bo pierwszą i 18. drużynę dzieli tylko 21 punktów, natomiast 18. i ostatnią (22 drużyny w lidze) – aż 15 oczek. Przeskok wyraźnie zauważalny.
Dużo byśmy dali za taką ligę, prawda? Każdy wygrywa z każdym, każdy przegrywa z każdym, ale też każdy trzyma jakiś poziom. Zresztą – porównajmy tylko drużyny strefy spadkowej w niemieckiej drugiej (!) lidze, a przyszłych spadkowiczów polskiej „elity”. Można się załamać, jednak nasi rodacy wciąż znajdują pokłady entuzjazmu, podchodzącego czasem pod masochizm. Jeśli ktoś jednak – co zupełnie zrozumiałe – nie wytrzyma, niech włączy sobie 2. Bundesligę. Tam emocje gwarantowane do ostatniej sekundy sezonu.