Nie dopuścić do „El Szajsico” – Barcelona i Real Madryt wkroczyły na ścieżkę, która pogrąża gigantów

Real Madryt i FC Barcelona – dwa kluby, których trudno nie znać. Synonimy wielkości, pasm sukcesów, bogatej historii, kapitalnych zawodników i legend, o których świat piłki nie zapomni. Hegemoni nie tylko krajowego podwórka, ale także postrach całej Europy. Giganci sportowi, ale i ekonomiczni, jedne ze zdecydowanie najbogatszych klubów świata. Przyzwyczailiśmy się do tego, że przed hiszpańskimi potentatami drżą wszyscy. Na przestrzeni ostatnich lat trudno było wskazać jakikolwiek mecz, w którym to rywal kogoś z tej dwójki byłby zdecydowanym faworytem. Patrząc na te wszystkie rzeczy, z jeszcze większym zdziwieniem zadajemy sobie pytanie: Co się teraz, do cholery, dzieje?!

Odbierz zakład bez ryzyka z kodem GRAMGRUBO500 w BETCLIC – jest już legalny w Polsce!

Bylibyśmy naiwni sądząc, że jest możliwe istnienie jakiejkolwiek drużyny, która bez przerwy będzie w absolutnym szczycie formy. Każdy zespół miewa słabsze okresy, spowodowane najróżniejszymi rzeczami. Roszadami personalnymi, wymianami pokoleniowymi, niedopasowaniem charakterologicznym w szatni… Na sukces składa się wiele czynników – dużo więcej, niż na porażkę. Real Madryt w ostatnich latach przechodził przez drobne „kryzysiki”, podobnie jak Barcelona. Jej fani z pewnością pamiętają okresy za Jordiego Roury czy „Taty” Martino, kiedy „Blaugrana” – z zachowaniem właściwej skali – przypominała drużynę Brzęczka. Zero pomysłu na grę, zero elementu zaskoczenia i liczenie, że Messi, podobnie jak w kadrze Lewandowski, sam zrobi robotę. Czasem to się udawało, jednak w starciach z najmocniejszymi rywalami Barcelona nie istniała. Pamiętne 0:7 w dwumeczu z Bayernem oddaje to najlepiej. To była jednak drużyna rozbita, osierocona przez walczącego z chorobą Tito Vilanovę. Wtedy zareagowano szybko i zmieniono trenera. Teraz sytuacja wygląda nieco inaczej, a Valverde mimo kompromitujących wyjazdów z Romą i Liverpoolem wciąż zachowuje posadę.

Nieproszone zadyszki, które rozwinęły się trochę za bardzo

Do tego, że Real Madryt zawodzi, zdążyliśmy się niestety przyzwyczaić. Choć oglądanie „Królewskich” męczących się z wieloma rywalami, grających bez pomysłu i werwy, ociężale, wciąż jest widokiem trudnym dla oka, wiemy, że te ciężary po prostu się pojawiły i trzeba z nimi walczyć. Wygranie trzech Lig Mistrzów z rzędu i odejście zawodnika, który swoim profesjonalizmem i manią doskonałości napędzał wszystkich, musiało się trochę odbić na jakości całej drużyny. Odbiło się niestety bardzo – w stopniu, jakiego nie spodziewał się nikt. Do gaszenia pożaru na Santiago Bernabeu ponownie ściągnięto Zinedine’a Zidane’a, licząc, że jego aura wielkości czy wręcz futbolowej boskości, znów wyniesie zawodników na wyższy poziom. Pierwsze tygodnie i miesiące pokazały, że wcale nie musi tak być. Real się męczył i męczy się nadal, mimo że latem ściągnięto kilku dobrych zawodników, a świetny okres notują m.in. Benzema, Bale czy Casemiro. „Los Blancos” co prawda potrafią zagrać ładnie z Levante, potrafią ograć Sevillę na wyjeździe 1:0, ale wciąż jesteśmy świadkami meczów takich jak ten na Parc des Princes. W stolicy Francji Real nie oddał celnego strzału, przez niemal pełne 90 minut będąc jedynie tłem dla PSG grającego bez swojej ofensywnej „wielkiej trójcy”.

W przeciwieństwie do sytuacji, która przed rokiem zapanowała w białej części Madrytu, wydawało się, że w Barcelonie wszystko jest w jak najlepszym porządku. Aż do meczu na Anfield „Duma Katalonii” była potężna, prowadzona przez Messiego, który notował po raz kolejny jeden z najlepszych okresów w karierze. Jeśli kiedykolwiek można było nazwać jakiś zespół pewnym kandydatem do potrójnej korony, niespełna pół roku temu była nim właśnie Barcelona. Niestety zawiodło to, co w przerażający sposób rozwinęło się teraz – mecze wyjazdowe. Podopieczni Valverde wyglądają na nich jak zupełnie inna drużyna, nie mająca pojęcia dlaczego jest na murawie ani co ma na niej robić. Porażka z Athletikiem była zaskakująca. Remis z Osasuną także. Nieco bardziej wytłumaczalny był remis z BVB, choć już sam styl gry (a raczej jego brak) – zdecydowanie nie. Czarę goryczy przelała ostatnia porażka z Granadą, której nie da się ani pojąć, ani w jakikolwiek sposób usprawiedliwić. Wielka Barcelona Guardioli także notowała sensacyjne porażki, jednak wtedy rywal zazwyczaj był miażdżony przez większość meczu i tylko cudem uciekał spod stryczka, samemu wyprowadzając zabójczy cios. Jeśli obecnie Barcelona jedzie do Grenady i nie potrafi wywieźć z niej trzech punktów, o sensownej grze w piłkę nie wspominając, coś jest zdecydowanie nie tak.

Nie powtórzyć błędów innych

Real i Barcelona muszą uważać. Znalazły się w sporym dołku, jednak wciąż jest to sytuacja, z której można się wydostać. Największym ostrzeżeniem musi być dla nich to, co stało się choćby z Milanem. Powiedzmy sobie szczerze – kto około 10 lat temu spodziewał się, że będzie aż tak źle? AC Milan był gwiazdozbiorem, miał u siebie zdobywcę Złotej Piłki (Kakę), ściągał takich zawodników jak Ronaldinho, Beckham, Zlatan i wielu innych, którzy byli gwarancją jakości. Walczono o mistrzostwa kraju, a grupa Ligi Mistrzów nie była wyczekiwanym celem, tylko obowiązkiem i jedynie pierwszym przystankiem. W Mediolanie przespano zmianę pokoleniową, przespano najważniejszą kwestię, czyli zatrudnienie właściwego trenera (po Allegrim jest nędza). Milan jest klubem, do którego piłkarze coraz bardziej boją się przechodzić widząc, co dzieje się z innymi zawodnikami. Najlepszym przykładem jest Krzysztof Piątek, który nie jest Salomonem i nie będzie „nalewał” z pustego. Polak wejście do „Rossonerich” miał wybitne, ale wjechał tam na fali, która powstała jeszcze w Genui. Gra nowego klubu szybko ją wyhamowała. Patrząc z perspektywy czasu wydaje się, że być może nawet pozostanie w poprzednim zespole byłoby lepszą decyzją, niż transfer do dzisiejszego Milanu. To najlepiej pokazuje, jak bardzo źle jest w jednym z najbardziej utytułowanych klubów na arenie międzynarodowej.

Podobnie jest z Manchesterem United, który pod wodzą sir Aleksa Fergusona sprawiał wrażenie potęgi, której nie jest w stanie powstrzymać nic, włącznie z mniejszymi czy większymi perturbacjami. Nagle klub, który ani na moment nie schodził z krajowego podium, a w Europie co chwilę straszył inne potęgi, stał się przeciętniakiem. Bogatą korporacją, starającą się zatrudniać najlepszych pracowników, ale bez wzajemnej chemii, bez oddania, bez pomysłu, bez odpowiedniego dowództwa. To w sporej części po prostu najemnicy zarabiający duże pieniądze. „Czerwone Diabły” mają to szczęście, że przez lata stały się aż tak potężną marką, oraz że grają w najbogatszej lidze. Gdyby nie to, z pewnością zbliżałyby się do miejsca, w którym jest Milan – bez odpowiednich wpływów, by nie narażając się FFP móc pozwolić sobie na topowych piłkarzy. W United jeszcze nie jest aż tak źle, jednak już teraz z niemal stuprocentową pewnością można stwierdzić, że Solskjaer będzie kolejnym menedżerem, który nie podołał. Manchester zamiast odbijać się od dna, szukać tożsamości i stylu, pogrąża się w coraz większej otchłani. Dzieje się coś, czego kiedyś nie wyobrażali sobie nawet najwięksi pesymiści.

Cel – zdążyć zawrócić

Hiszpańscy giganci przechodzą przez zapaść, jakiej dawno nie było. Czołówka tabeli La Liga po sześciu kolejkach jest wyrównana najbardziej od dwóch dekad i nie świadczy to o jej sile, a właśnie o zadyszce tych największych. W przypadku każdej drużyny w końcu przychodzi moment, w którym trzeba odciąć pępowinę i przestać kurczowo trzymać się czegoś tylko dlatego, że „kiedyś działało”. Real już wie, że życie bez Ronaldo jest trudne, a kolejnego takiego zawodnika nie będzie. Barcelona także zdaje sobie z tego sprawę (oczywiście w kwestii Messiego), ale nie jest gotowa na dzień, który zbliża się coraz większymi krokami. Jeśli już teraz ściąga zawodników za grube pieniądze (a’la Manchester United) i traktuje to jako wyznacznik jakości, odchodzi od własnych wartości i przede wszystkim nie szuka trenera, który da jej tożsamość, droga do samozagłady jest krótsza niż się wydaje. Jeśli zarząd nie potrafi wykorzystać się okresu, w którym w drużynie gra najlepszy (prawdopodobnie) piłkarz w historii, co będzie, gdy ten odejdzie? Barcelona i Real wkroczyły na ścieżkę, na której nikt nie chce się znaleźć. Dróg do odwrotu, by nie popełnić błędów Milanu i Manchesteru, jest coraz mniej, ale wciąż można z niej uciec. Mamy nadzieję, że tak się stanie, bo zestawiając Barcelonę z meczu z Granadą i Real z meczu z PSG, zamiast wielkiego „El Clasico”, mielibyśmy najzwyklejsze „El Szajsico”, na które nie dałoby się patrzeć.

Odbierz zakład bez ryzyka z kodem GRAMGRUBO500 w BETCLIC – jest już legalny w Polsce!

Komentarze

komentarzy