Nie nazywajcie go obiecującym chłopakiem. Martin Odegaard – „Pan Piłkarz” klasy światowej

„Panie i panowie, przed państwem: oczekiwania”. Właśnie tym stwierdzeniem można określić świat piłki nożnej, przepełniony gonitwą za pieniędzmi, talentami, innowacjami, zwycięstwami. Tu stojąc w miejscu automatycznie się cofasz, a konkurencja robi wszystko, byś jak najbardziej to odczuł. Rozpędzona do granic możliwości machina rozpychana coraz większymi pieniędzmi doprowadza do sytuacji absurdalnych. To tu chłopcy będący dopiero na początku swojej drogi, ale prezentujący duże umiejętości, wskakują na poziom życia, o jakim 99% ludzkości może jedynie pomarzyć. Nic dziwnego, że na tej całej zwariowanej karuzeli czasem coś pójdzie po prostu nie tak.

 Odbierz zakład bez ryzyka z kodem GRAMGRUBO530 w BETCLIC – jest już legalny w Polsce!

Pomyślcie – ilu było nawet w samym XXI wieku zawodników, którzy mieli zdominować świat piłki, a po krótkim czasie albo słuch o nich zaginął, albo kopali w klubach, z którymi wcześniej nikt rozsądnie myślący by ich nie łączył? Po chwili zastanowienia zebrałoby się naprawdę pokaźne grono. Dyskutując o piłce uwielbiamy popadać w skrajności, gloryfikując tych, którzy na dobrą sprawę nie pokazali jeszcze zbyt wiele, przy okazji hejtując innych, którym przytrafił się gorszy okres. Zdarzają się także mieszanki jednego i drugiego, czyli chwila ekstazy, po której wieszamy na kimś psy. Idealny przykład? – Krzysztof Piątek. Przed rokiem wynoszony pod niebiosa za sprawą świetnej postawy w Genoi, obecnie coraz częściej krytykowany, bo nie odnajduje się w zawodzącym Milanie. Dziś jednak nie o Piątku, a o kimś, przy kim szum i zamieszanie były dużo, dużo większe.

Martin Odegaard – 20-letni Norweg, o którego pod koniec 2014 roku biła się cała piłkarska Europa. Chłopak już w wieku 15 lat mógł przebierać w ofertach tak, jak mógłby to robić np. Neymar będąc wolnym agentem. Chciały go po prostu wszystkie największe kluby. Już samo to, połączone z wielką bańką pompowaną przez media, nie było zdrowym i pożądanym zjawiskiem. Takie rzeczy najlepiej ustalać po cichu, dyskretnie, najlepiej trzymając młodego zawodnika nieco z boku. Niech robi swoje, a dopiero gdy ewentualne porozumienia zostaną dogadane, przedstawić mu je i wspólnie wybrać najlepszy kierunek. Taki idealny świat jednak nie istnieje, a chłopcom nakręconym wizją wielkości w wielu przypadkach odbija palma lub po prostu nie wytrzymują psychicznie i zostają przygnieceni przez presję.

Za dużo, za szybko, za bardzo

Po tym, jak Odegaard został ściągnięty przez Real Madryt, jak z miejsca dano mu pieniądze na jakie inni muszą długo czekać i pracować, jak na siłę upychano go w pierwszej drużynie, a potem słuchaliśmy doniesień, że „grając w drużynie B czuje się zawiedziony i dlatego się nie stara”, szybko wyrobiliśmy sobie własne zdanie. Ot, kolejny młody gwiazdorek, który – nieładnie określając – „wyżej sra, niż dupę ma” i słuch o nim szybko zaginie. Regularne stawianie kolejnych kroków, progres, jakiego oczekiwano, odeszły w niepamięć. Mijały kolejne miesiące, a my nie słyszeliśmy niczego, co wskazywałoby, że Norweg robi postępy i przyda się kiedyś pierwszej drużynie. Po dwóch latach od transferu, 9 stycznia 2017 roku, świeżo upieczony 18-latek trafił na półtoraroczne wypożyczenie do Heerenveen. Poziom ligi, klubu, a także wszystkie zapisy w umowie, które miały zapewniać Norwegowi grę, wydawały się śmieszne, a nawet nieco żałosne.

Pomocnik zdążył zostać okrzyknięty mianem „zmarnowanego złotego chłopca”, jednak po kilku miesiącach trend zaczął się zmieniać. Odegaard stopniowo stawał się jedynie „zapomnianym złotym chłopcem”, a potem kimś, kto jednak co jakiś czas dawał o sobie przypomnieć. Latem 2018 roku mogliśmy traktować 19-letniego wówczas zawodnika w kategorii zawodowego piłkarza, ale na pewno nie kogoś, kto ma predyspozycje, by zostać gwiazdą. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że Martin będzie zwykłym, przeciętnym kopaczem, jak dziesiątki innych ultratalentów, które wcześniej spotkał taki sam los. Latem 2018 roku słyszało się nawet, że zawodnik został zaoferowany w ramach wypożyczenia… Middlesbrough. Ostatecznie stanęło ponownie na Holandii, tym razem Vitesse. Wtedy wszystko zaczęło nabierać prędkości. Odegaard nie tylko regularnie grał w Eredivisie, ale wyrósł na jednego z najbardziej wyróżniających się zawodników ligi. To wciąż nie jakieś wybitne osiągnięcie, ale wtedy po raz pierwszy, około czterech lat po transferze do Realu, mogliśmy sobie szczerze powiedzieć: „Cholera, może faktycznie coś z niego będzie”.

I jest. Norweg, który zamienił Eredivisie na pięć półek wyższą La Liga, nie tylko sobie radzi. On wygląda na zawodnika wychowanego w duchu hiszpańskiej piłki, znającego przy okazji od podszewki cały Real Sociedad. A przecież trafił do niego dopiero na początku lipca! Jeszcze kilka miesięcy temu kolejnym krokiem miał być Ajax. Słyszało się o zainteresowaniu ze strony amsterdamczyków, które skomentował sam zainteresowany. Stwierdził wtedy, że „wszystko może się zdarzyć, ale nie sądzi, że jest wart 20 milionów”, które rzekomo Ajax miał chcieć zaoferować „Królewskim”. Real swojego „upadłego wonderkida” nie sprzedał i teraz może w końcu odetchnąć. Stało się coś, co mało kto mógłby sobie wyśnić. Niespełna 21-letni zawodnik, czyli wciąż bardzo młody, wskoczył na światowy poziom. Nie bójmy się tego określenia. Jest jednym z najjaśniejszych punktów nie tylko w RSSS. Tuż po ponownym przybyciu do jednej z najlepszych lig świata, został wybrany zawodnikiem miesiąca. Ten zaszczyt przypadł mu za wrzesień. Najlepsze jest to, że nie bronią go jedynie liczby – nawet samo oglądanie Norwega w akcji sprawia ogromną przyjemność.

Nieważne gdzie, nieważne z kim

Czy stoi za tym po prostu zbieg okoliczności i szczęśliwy dobór klubu, który pomocnikowi „podpasował”? Zdecydowanie nie. Świadczy o tym choćby spotkanie sprzed kilku dni, w którym reprezentacja Norwegii musiała zmierzyć się z wielką Hiszpanią. Znamy doskonale (choćby z własnego podwórka) wielu takich, którzy nawet mając wielką jakość i umiejętności, byliby takim meczem przytłoczeni. Odegaard nie dość, że nie wymiękł, to był zdecydowanie jednym z najlepszych zawodników na murawie. Stuprocentowa skuteczność dryblingów (łącznie cztery), 91-procentowa skuteczność podań (na 42 próby), 65 kontaktów z piłką, siedem wygranych pojedynków, cztery wykreowane okazje. Do tego zaangażowanie, branie na siebie ciężaru gry, wrażenia artystyczne (np. „siatka” na Ramosie), a to wszystko w drużynie, która miała 37-procentowe posiadanie piłki. Tu trzeba zadać sobie pytanie, czy powinniśmy traktować Norwega wciąż jako niespodziankę. Jako obiecującego chłopaka, który chwilowo robi rzeczy ponad normę. A może należy przyzwyczaić się do świetnych zagrań, pokroju tego, którym „zrobił” 95% bramki?

Odegaard już teraz jest piłkarzem ukształtowanym, dojrzałym, mającym „zdrową” głowę, który nie tylko szpanuje tym, co potrafi, ale pracuje dla dobra drużyny walcząc, szarpiąc i biegając naprawdę imponujące dystanse. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że wciąż się rozwija i może być jeszcze lepszy. Norweg nie zrobił tego, czego po nim oczekiwano, czyli nie podbił świata piłki w nastoletnim wieku. Czy to jakaś ujma? Absolutnie nie. Zawodnik, który w ostatnim czasie zaszokował swoją przemianą najbardziej, czyli Mohamed Salah, dokonał tego mając 25 lat (choć w jego przypadku też długo wzbraniano się z upychaniem go na światowym poziomie, nazywając to „chwilową eksplozją”). Egipcjanin wcześniej był po prostu niezły, a Odegaard już teraz „bycie niezłym” zdecydowanie przeskoczył. Wypożyczenie do Realu Sociedad miało być dwuletnie, ale nie oszukujmy się – jeśli pomocnik utrzyma formę, Real ściągnie go już latem i to nie po to, by wzmocnić ławkę. Odegaard niczym za pstryknięciem palców wdrapał się na poziom, który pozwala mu myśleć o byciu zawodnikiem pierwszego składu Realu Madryt. Po „zmarnowanym złotym chłopcu” nie ma już śladu. Nie ma i nie powinno być nawet żadnych określeń i porównań zawierających w sobie choćby drobną niepewność. Zamiast nich jest już „złoty piłkarz” pełną gębą, coraz jaśniej świecący swoim blaskiem. Odegaard w końcu stał się wielki i tylko od niego zależy, czy będzie tak również w przyszłości – nie tylko w wielkiej lidze, ale i wielkim klubie.

 Odbierz zakład bez ryzyka z kodem GRAMGRUBO530 w BETCLIC – jest już legalny w Polsce!

Komentarze

komentarzy