„Let’s talk about… now, baby”. Powtórka finału Ligi Mistrzów, czyli ile może zmienić kilka miesięcy

Liverpool – Tottenham nie jest starciem elektryzującym kibiców na całym świecie. Nie ma szczególnej historii, nigdy nie było odbierane jako coś wyjątkowego, nie ma rangi „derbów Anglii” ani żadnego innego. Ot – kolejne ligowe spotkanie, ale z klubem, który w ostatnich latach wskoczył do ligowej czołówki i zaczął być traktowany w taki właśnie sposób. Dzisiejsze spotkanie na szczycie (choć może tylko teoretycznie, patrząc na formę – szczególnie wyjazdową – podopiecznych Pochettino), ma jednak także inne znaczenie. Spotykają się w nim przecież zespoły, które jeszcze kilka miesięcy temu stoczyły bój o najważniejsze klubowe trofeum na Starym Kontynencie…

Madrycki finał Ligi Mistrzów rozegrany na Wanda Metropolitano był wyjątkowy pod wieloma względami. Nie tylko dlatego, że po raz siódmy w nieco ponad ćwierćwiecznej historii LM w finale spotkały się drużyny z tego samego kraju. Nawet nie dlatego, że o – jak nazwa wskazuje – Ligę „Mistrzów” rywalizowały drużyny, które ostatni raz mistrzostwo widziały na oczy 29 (Liverpool) i 58 (Tottenham) lat temu. Przypominając sobie drogę obu wyspiarskich ekip (i nie tylko ich), mieliśmy po prostu do czynienia z najbardziej emocjonującą, zaskakującą i wręcz szokującą Ligą Mistrzów od lat.

Powiedzmy sobie szczerze – kto po pierwszych meczach półfinałowych wytypowałby, że to właśnie Liverpool i Tottenham zagrają o najważniejsze trofeum? Jeśli wśród osób trzeźwo myślących był to 1%, to i tak dużo. Wszyscy nastawialiśmy się na starcie dwóch ekip, będących spuścizną wielkiego Johana Cruyffa i trudno wskazać, który z rewanżów był bardziej „nienormalny”. Z jednej strony Barcelona przegrywająca na Anfield 0:4, z drugiej Ajax, wypuszczający w ostatnich sekundach coś, co jeszcze po pierwszej połowie wydawało się formalnością.

Kiedy już ochłonęliśmy po tych piłkarskich cudach, przyszła pora na rozważania dotyczące finału. Liverpool, czy Tottenham? Tym razem także wszystko wydawało się jasne – wielki Liverpool, bijący się o tytuł Premier League z „machiną” Guardioli, kontra przeżywający problemy Tottenham, ciągnący zdecydowanie na resztach szczęścia i fali entuzjazmu. Większość osób twierdziła, że „Koguty” wykorzystały już swój limit i to Liverpool sięgnie po swój szósty Puchar Europy. – Oczywiście wierzę w zwycięstwo młodszych kolegów z Liverpoolu, nie tylko jako piłkarski ekspert, ale przede wszystkim były zawodnik tego klubu i wierny kibic. W swojej karierze doświadczyłem finału Ligi Mistrzów i wiem, że nie zawsze to, co na papierze, ma odzwierciedlenie na boisku. Liverpool jest faworytem, ale przed tak ważnym meczem ważne jest nie tylko świetne przygotowanie, ale i pokora – mówił Jerzy Dudek, bohater Liverpoolu z „cudu w Stambule”, w którym Liverpool ostatni raz okazał się najlepszy na Starym Kontynencie.

„The Reds” byli faworytem także w oczach Rafy Beniteza, ostatniego trenera, który dał Liverpoolowi triumf w tych rozgrywkach. Co więcej, uważał on, że ekipa Juergena Kloppa jest zdecydowanie mocniejsza, niż ta, którą on stworzył i dysponował. Mam pełny szacunek dla mojego zespołu, ale ten jest znacznie lepszy. Nie chodzi tu o samą drużynę, ale o skład – twierdził Hiszpan. Opinie osób z zewnątrz to jedno, ale także wypowiedzi Kloppa i Pochettino, ich mimika i „błysk w oku” wskazywały, który z nich jest pewniejszy siebie i jedzie do Madrytu „po swoje”.

– Zdecydowanie jesteśmy gotowi i przygotowani. Jutro trzeba będzie być przygotowanym do tego, by biegać, rywalizować i cieszyć się grą – zaczął Mauricio Pochettino. – Znamy się nawzajem bardzo dobrze. Chcemy się dobrze bawić, ale oczywiście naszą ambicją jest wygrać. W momencie, kiedy dochodzisz do finału, liczy się tylko finał. Wierzymy w siebie, walczymy i mamy szacunek do przeciwnika. Liverpool to świetna drużyna – dodał Argentyńczyk.

– Wspaniale jest znowu być w finale. Nie spodziewaliśmy się tego. Bardzo tego chcieliśmy, ale wydawało się, że cel wymyka nam się z rąk już w fazie grupowej – przyznawał z kolei Klopp. – Świetnie graliśmy w Premier League, ale cierpieliśmy w meczach wyjazdowych fazy grupowej. Wyszliśmy jednak z tego obronną ręką wygrywając z Napoli. Od tamtej pory nasze mecze wyjazdowe były imponujące. Wynik meczu z Barceloną na Camp Nou nas nie zadowolił, ale graliśmy tam dobrze. Spotkania z Bayernem Monachium i FC Porto były bardzo dobre. Klęska w Kijowie nas scaliła. Pamiętam, gdy czekaliśmy na lotnisku po przegranym finale. Piłkarze mieli spuszczone głowy. Każdy był bardzo rozczarowany i sfrustrowany. W naszych głowach kotłowało się wiele emocji. Siła Liverpoolu i Tottenhamu jest podobna. Różnica pomiędzy nami polegała na regularności. Wygraliśmy oba mecze z Tottenhamem, ale tylko 2:1. Były to wyrównane spotkania – mówił Niemiec.

To także pokazuje, jak dużą przewagą „The Reds” było zdobyte doświadczenie. Nowa drużyna Liverpoolu, która w obecnej postaci gra ze sobą stosunkowo niedługo, zdążyła już zaznać smaku meczu finałowego, ale i porażki w nim. To ogromna lekcja, o której pojęcia nie mieli podopieczni Pochettino. Tottenham w finale Ligi Mistrzów występował przecież… dopiero pierwszy raz w historii. Tym razem obyło się bez niespodzianki. Nie będziemy przypominali tamtego meczu, który pewnie wciąż jest w głowach większości kibiców, ale to Liverpool dość pewnie triumfował (2:0). Mimo tego dało się odczuć, że przegrany przeżywa duże rozgoryczenie. – Czuję się bardzo dumny, ale i nieco pechowy. Rozpoczęcie spotkania od straty bramki było dla nas bardzo trudne. To zmieniło nasze plany, ale jestem dumny ze swoich piłkarzy i fanów. Możemy być optymistami. Mieliśmy pecha. Ten rzut karny był czymś, na co nie byliśmy gotowi. Trudno byłoby uwierzyć, że po kilkudziesięciu sekundach będziemy przegrywać 0:1. Trudno było to udźwignąć psychicznie – mówił Pochettino po meczu. A Klopp? Klopp był po prostu sobą i dał się ponieść fali. Jego „let’s talk about six” przeszło do „historii piłkarskich internetów”.

Tak było zaledwie niecałe pięć miesięcy temu. W obu ekipach zostali ci sami trenerzy, w zdecydowanej większości oglądamy także tych samych piłkarzy, a mimo to znów przekonujemy się, jak nieprzewidywalna jest piłka nożna. Parafrazując klasyczny noworoczny tekst: „nowy sezon – nowy ja”, naprawdę obowiązuje w futbolowym świecie. Po kilku tygodniach odpoczynku i kilku kolejnych poświęconym pracy, można niemal jak za pstryknięciem palcami wskoczyć kilka poziomów wyżej, albo z nich spaść. Jeszcze po finale Pochettino mówił, że jego podopieczni mogą wyciągnąć lekcję z tego, jak podniósł się Liverpool po porażce z Realem w 2018 roku. Cóż, początek rozgrywek 2019/2020 na to (delikatnie ujmując) nie wskazuje. Bilanse spotkań: 3-3-3 w Premier League (bramki – 15:13) i 1-1-1 w Lidze Mistrzów (bramki – 9:9), mówią wszystko. Tottenham nie tylko nie umocnił się po madryckiej lekcji, ale popadł w jeszcze większą przeciętność. Trener, który był o krok od poprowadzenia zespołu do największego triumfu w niemal 140-letniej historii klubu, zaczyna być na coraz większym cenzurowanym. Jasne – Pochettino przez poprzednie pięć lat wypracował sobie ogromny kredyt zaufania, jednak jeśli nie poprawi ciągnącej się coraz dłużej nijakości, cierpliwość zacznie się wyczerpywać…

A Liverpool? W nim, mimo że nie zawsze jest idealnie, sielanka (ale i ciężka praca) trwa. Podopieczni Juergena Kloppa w końcu wypracowali coś, co cechuje zespoły ze ścisłego topu – wygrywają w większości nawet te mecze, w których im nie idzie. Zyskali „gen zwycięzców” i mentalność potrzebną do tego, by znów bić się o najwyższe cele. Kto wie – być może tym razem skuteczność dopisze także na krajowym podwórku. Po dziewięciu kolejkach Liverpool o sześć oczek wyprzedzał wielki Manchester City i jeśli dziś wygra, utrzyma tę przewagę. Nigdy nie można zakładać niczego na 100% jeszcze przed pierwszym gwizdkiem, ale jeśli Liverpool był faworytem 1 czerwca, w dzisiejszej „powtórce finału” postawienie na swoim powinno być dla niego formalnością. Liverpool na Anfield, będącym fortecą, kontra Tottenham, który na wyjazdowe zwycięstwo w Premier League czeka od 20 stycznia? To wydaje się aż zbyt proste… Mimo wszystko jeśli nie teraz, to kiedy? Liczymy, że o 17:30 doświadczymy świetnego widowiska, które wbije nas w fotele głębiej, niż niedawny finał.

Komentarze

komentarzy