DZIEŃ PIERWSZY
Czwartek, Kraków. Nie lubię, szczególnie ostatnio, oglądać meczów w pubach, ze względu na nieustanne pierdolenie ludzi siedzących gdzieś po drugiej stronie sali. Pierdolą, bo inaczej nie da się tego nazwać, a w dodatku zazwyczaj tylko ci, którzy o piłce nie mają bladego pojęcia i próbują w jakiś sposób zabłysnąć przed resztą towarzystwa. Mając to na uwadze planowałem obejrzeć inaugurację w mieszkaniu, na spokojnie, ale zaraz… Przecież to nie jest zwykły mecz, to początek Mistrzostw Świata. Jakie w domu, jakie na spokojnie? Dzisiaj nikt mi nie przeszkodzi, zresztą – im głośniej, tym lepiej. Zbieramy odpowiednich ludzi i ruszamy na miasto.
Było świetnie rzecz jasna. Wakacyjno-piłkarski klimat, „show the world we’re one” i te sprawy. Inauguracja przeciąga się do trzeciej nad ranem, ale nie zawodzi i sam mecz. Patrzę na Marcelo i razem z nim mam tego ogromnego gula w gardle, razem z nim oblewają mnie zimne poty, przechodzą ciarki, oczy wychodzą z orbit. Gość, który właśnie wygrał Ligę Mistrzów pakuje sobie samobója na samym początku meczu. Pierwszego meczu. Na Mistrzostwach. U siebie. W Brazylii.
A potem na scenę wchodzi Neymar, na którego patrzą tej nocy wszyscy: kobiety i mężczyźni, dzieci i starcy, biali i czarni, żółci zresztą też. Brazylijczycy, Chorwaci, Polacy, Eskimosi… I Neymar, oczywiście, zostaje bohaterem – najpierw piłka schodzi mu z nogi i wpada idealnie przy słupku Pletikosy, potem wykonuje najprawdopodobniej jednego ze swoich słabszych karnych w karierze… i zdobywa drugą bramkę. Jest bohaterem.
DZIEŃ DRUGI
Zabawa zaczyna się na dobre, a ja wsiadam w samochód i jak co roku jeżdżę w różne miejsca. Taka praca, byle zdążyć na Hiszpanię.
Del Bosque przed turniejem ostawia Negredo i Llorente kosztem Torresa i Villi, co od początku trąca głupotą, ale to przecież „Sfinks” – nie wypada podważać jego decyzji. Nie wypada także pisać, że jedyną przyczyną porażki, tfu, klęski Hiszpanów była mała siła rażenia skoro stracili pięć bramek, ale…
Jak dobrze, że jest cudzysłów – „Mechaniczna pomarańcza” wjechała w „La Furia (?) Roja” na tak zwanej „pełnej”. Najpiękniejsza w tym meczu była nie bramka van Persiego, nie rajd Robbena, a cieszynka tego pierwszego, kiedy sprintem przebiegł pół boiska, by przybić mooocną piątkę z Luisem van Gaalem – tym samym, który od przyszłego sezonu także w klubie będzie trenerem „RVP”. Nie ma lepszych emocji w sporcie niż tak wielka, zarażająca innych determinacja.
Nie napiszę nic więcej, gdyż nie dalej jak dzień wcześniej z uśmiechem znawcy stwierdziłem, że Hiszpania zrobi wszystkim na złość i kolejny raz wygra wielką imprezę. Wstydu jaki czułem tego wieczoru nie ukoiła nawet wygrana Chile z Australią.
DZIEŃ TRZECI
Szamotuły, godzina 5:40. Trzeci dzień Mundialu najlepiej zacząć z… Krzysztofem Skibą. Wodzirej w kolorowej koszuli podjeżdża pod hotel około dziewiątej i od razu bierze się za komentowanie wyjątkowego turnieju. Wyjątkowego, bo nigdy wcześniej nie widziałem rozgrywek, w których więcej niż bramek było… kontuzji. Biedny ratownik medyczny zrobił od rana więcej kilometrów, niż najbardziej wytrzymały zawodnik. Zazwyczaj kursował między dwoma boiskami, w poprzek, bo gdy tylko jeden z zawodników stawał na nogi, zaraz na drugim boisku rozpoczynała się przerwa na ratowanie kolejnego.
Nareszcie koniec, pakujemy się i wracamy. Urugwaj gra z Kostaryką i w pewnym momencie dostaję smsa: „Junior nic się nie nauczył…”. Zaraz, jaki Junior? Junior Diaz oczywiście. Gość, którego pierwszy raz w Polsce widziałem podczas Superpucharu w Ostrowcu Świętokrzyskim, teraz gra na Mistrzostwach Świata. I wychodzi na jego – co prawda „zrobił” karnego dla Urugwaju, jednak uratowali go koledzy. A Kostaryka prowadzi w grupie śmierci.
Przed meczem z Anglią zadrżał cały Półwysep Apeniński. – Witam wszystkich, życie jest piękne i nadal jestem jego dłużnikiem. Nie zmieni tego jeden mecz, który opuszczę ani nawet kolejny mundial, który bym miał opuścić. Dalej są różne sposoby na to, by być przydatnym, nawet jeśli nie jest się główną postacią na boisku, więc… naprzód wielki Salvatore, naprzód magiczni chłopcy, naprzód Italio, moja wielka miłości! -napisał na Twitterze Gigi Buffon (tłumaczenie za „Niecodziennikiem włoskim”) i rzeczywiście – bramkarz PSG, Salvatore Sirigu, widniał w oficjalnym składzie „Azurrich” na ich pierwsze spotkanie podczas tegorocznego Mundialu.
Pochylmy się nad słowami Buffona – jak dla mnie, trudno o lepsze zmotywowanie drużyny przed tak trudnym spotkaniem. Być może właśnie tego głodu, głodu zwycięstwa za wszelką cenę, zabrakło Anglikom ubiegłej nocy. Włosi, naród niby temperamentny, gdzie życie toczy się jak w teatrze, zawsze potrafili na te dziewięćdziesiąt minut meczu zapomnieć o wszystkim i z żelazną konsekwencją realizować założenia taktyczne – najpierw Lippiego, a dziś Cesare Prandelliego. A Anglicy?
Nie chcę podważać autorytetu Roya Hodgsona, ale… A zresztą, pieprzyć to, inaczej się nie da – Anglicy nie mają selekcjonera. Zobaczcie, jak prezentują się wielcy przywódcy dzisiejszej piłki: dumny Mourinho, szalony Simeone, elegancki perfekcjonista Guardiola, nonszalancki i bardzo pewny siebie Ancelotti – to wszystko prawdziwi liderzy. Menedżerowie. Teraz reprezentacje: Niko Kovac podczas inauguracji rządził Chorwacją tak, że mimo porażki klasa byłego piłkarza Bayernu wręcz biła przez ekran. Od Hodgsona nie bije nic poza bezradnością i chociaż pewnym jest, że selekcjoner Anglików posiada wielką wiedzę o piłce, równie oczywisty wydaje się fakt, iż przez swój wygląd i mowę ciała nie jest w stanie wywrzeć żadnego wpływu na grę swojej drużyny.
I jeszcze te skurcze – leżeli Sterling, Sturridge i Cahill. W pierwszym meczu.
Anglicy czekają na cud od 1966 roku. Kolejne cztery lata nie wydają się niczym szczególnym.
Maciek Jarosz, twitter.com/Jarosz_zzp