Pasować jak świni siodło. Czy Betis i Celta pokonają „kryzys tożsamości”?

30 października, Sewilla, godzina 21:00. Na termometrach około 15 stopni, idealne warunki do gry w piłkę. Real Betis podejmuje Celtę Vigo i po zaciętym meczu wygrywa rzutem na taśmę 2:1 dzięki bramce Nabila Fekira. Na papierze wszystko wygląda pięknie i aż chciałoby się powiedzieć, że właśnie mieliśmy do czynienia ze starciem drużyn ładnych, mocnych, ambitnych, chcących postawić się Sevillom, Valenciom, Villarrealom i innym Athletikom, by powalczyć o miejsce w europejskich pucharach…

Niestety – obecne realia są dla tych klubów nad wyraz przykre. Zamiast meczu w czołówce mieliśmy pojedynek o to, kto wydostanie się ze strefy spadkowej. Kto po 11 kolejkach będzie miał na koncie trzy zwycięstwa i powiększy dotychczasowy dorobek dziewięciu oczek (do wczoraj obie ekipy miały ich właśnie tyle). Patrząc na to, jak świetnie poczyna sobie Granada, jak fajny projekt zaczyna kształtować się w Realu Sociedad, jak solidne mogą być drużyny teoretycznie skazane na pożarcie, aż nie chce się wierzyć w to, co dzieje się ze wspomnianymi dwoma ekipami.

Dla Celty to, co najgorsze, miało być już jedynie przeszłością. Poprzedni sezon był katastrofą, a drużyna najpierw Antonio Mohameda, potem (od listopada) Miguela Cardoso, a następnie (od marca) Frana Escriby, cudem i niezwykłym heroizmem utrzymała się w najwyższej klasie rozgrywkowej. Albo inaczej – drużyna Iago Aspasa, bo zależność wyników od obecności tego piłkarza w składzie była wręcz popaprana. Kiedy Hiszpan leczył kontuzję (opuścił dziesięć kolejek na początku 2019 roku), Celta na 30 możliwych punktów zdobyła… cztery. Aspas wrócił do gry 30 marca, kiedy wydawało się, że sezonu nic już nie uratuje. Efekt? Dziewięć występów, dziesięć (!) bramek, cztery asysty, tylko jedna porażka, 16 na 27 możliwych punktów i utrzymanie w lidze na ostatnim bezpiecznym, 17. miejscu.

Tak było jeszcze niedawno, jednak myśleliśmy (byliśmy wręcz pewni), że Celta utrzyma poziom z końcówki sezonu, a nawet go podniesie. Wydawało się, że Escriba jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, do tego ściągnięto m.in. Denisa Suareza, Rafinhę, Aidoo, czy Santiego Minę. To po prostu musiało wypalić i przywrócić radość, jaką Celta wypracowywała i przenosiła także na nas w ostatnich latach. Oczekiwaliśmy powrotu drużyny, którą w sezonie 2013/2014 zapoczątkował Luis Enrique, ogrywając m.in. Real Madryt. Drużyny, którą od 2014 do 2017 roku rozwijał Eduardo Berizzo, która była w stanie zająć szóste miejsce w lidze (2015/2016) i zagrać w Lidze Europy.

Winę za obecny stan rzeczy moglibyśmy zrzucać na przeciętną obronę, która zdecydowanie nie jest monolitem, w której rywale często znajdują i wykorzystuje pojawiające się luki. Ale przecież to nie pierwszyzna. Celta nigdy nie słynęła z żelaznej defensywy. Była jednak drużyną otwartą, ofensywną, radosną, która potrafiła gole przede wszystkim zdobywać. Teraz to gdzieś znikło, a klub z Galicji po 11 kolejkach ma na koncie jedynie sześć trafień. Zaciął się już coraz starszy Aspas (dwa gole), a Santi Mina wciąż nie może odnaleźć się w nowym-starym klubie. Dużego wpływu na grę nie ma ani mający spore możliwości Rafinha, ani Denis Suarez, który zachwycał w kilku pierwszych kolejkach sezonu. Jest źle, a czas ucieka…

Bo grunt, to mierzyć siły na zamiary

O ile postawę Celty można w miarę logicznie tłumaczyć ostatnimi przejściami, o tyle przypadek Betisu to dużo większa zagadka i rozczarowanie. Odkąd „Beticos” wrócili do La Liga w sezonie 2015/2016, entuzjastyczne podejście dawało im naprawdę wiele. Beniaminek nawet pomimo zmian trenerskich w trakcie sezonu, zajął świetne dziesiąte miejsce, a od 15. lokaty sezon później wydawało się, że zespół będzie się jedynie rozkręcał. Wszystko to działo się przede wszystkim za sprawą Quique Setiena, który w swoim pierwszym sezonie na Estadio Benito Villamarin doprowadził klub do rewelacyjnego szóstego miejsca. Ten wynik być może był nawet wręcz zbyt dobry.

Betisowi udawało się niemal wszystko, a klub wydawał się być skazany na sukces i nawiązanie do udanych lat z przełomu wieków. Sprzedawani zawodnicy, których udało się rozwinąć, byli zastępowani jeszcze lepszymi. Do klubu ściągano zawodników nad wyraz dobrych, bo Bartrę, Guardado, Williama Carvalho czy Canalesa, trzeba za takich uznać. Nie mówiąc już nawet o Lo Celso czy Fekirze, bo ich obecność w Realu Betis była/wciąż jest zagadką dla wielu osób. Dorzucając do tego letnie plotki o zainteresowaniu Arkiem Milikiem mamy obraz tego, w jakie miejsce ten klub mierzy.

Na nieszczęście włodarzy Betisu i osób odpowiedzialnych za jego rozwój, chyba zbyt wcześnie uznano, że nie może stać się już nic złego. Dziesiąte miejsce wywalczone w poprzednim sezonie uznano za rozczarowanie, a Setien (dzięki któremu m.in. Joaquin na nowo pokochał piłkę i przestał myśleć o piłkarskiej emeryturze), stał się zbyt chwiejnym elementem, który trzeba było zastąpić. Uparte stawianie na ofensywną piłkę, przedkładanie stylu ponad wyniki, brak planu B i wahania formy potraktowano jako coś, co należy pożegnać. Romantyczny, dwuletni okres dobiegł końca, a „nastoletnie szaleństwo” miało ewoluować w dorosłość, dojrzałość i stabilność.

Setiena zastąpił Joan Francesc Ferrer, znany po prostu jako „Rubi”. 49-latek był świeżo po rewelacyjnym sezonie z Espanyolem (siódma lokata), w dodatku zabrał ze sobą jednego z najważniejszych zawodników, czyli Borję Iglesiasa. Wybór tego menedżera wydawał się rozsądny, ale jak na razie znów okazuje się, że jeśli coś działa w jednym miejscu, niekoniecznie musi zadziałać w innym. Idealnie oddaje to sytuacja Marco Giampaolo. Włoch świetnie prowadził Sampdorię, po jego odejściu drużyna się posypała, ale Milan wcale nic na nim nie zyskał. Sytuacja z La Liga wydaje się kalką – „osierocony” przez Rubiego Espanyol dryfuje w strefie spadkowej, a z Betisem jest niewiele lepiej.

Pozostaje mieć nadzieję, że w tym przypadku sprawdzi się powiedzenie: „sukces rodzi się w bólach”. Przyzwyczajeni do piłki Setiena zawodnicy, będący wręcz zahipnotyzowani jego filozofią, mają duże problemy z przejściem na coś nowego, innego. Jednak nie można im odmówić chęci. Rubi zdobył ich sympatię, co było doskonale widać, kiedy w środowym meczu po zwycięskiej bramce cała drużyna cieszyła się wspólnie z nim.

Niezwykle trudno patrzy się na drużyny, które w poprzednich latach z powodzeniem zdobywały naszą sympatię i uznanie, a które obecnie przeżywają duże kłopoty, walcząc z „kryzysem tożsamości”. Chcą grać, ale nie wiedzą jak. Nie ukrywajmy – Betis i Celta ze swoimi ambicjami pasują do strefy spadkowej „jak świni siodło”. Mamy nadzieję, że władze obu klubów okażą potrzebny kredytem zaufania, a zarówno Escriba jak i Rubi w końcu znajdą sposób na to, by ich pomysł na grę „zatrybił”. Oby jak najszybciej, w końcu każda, nawet anielska cierpliwość, ma swoje granice…