W ostatnich tygodniach stawiał czoło Juventusowi, Romie i Milanowi. Specjalnie dla Zzapołowy.com reprezentant Polski, Paweł Wszołek opowiada o włoskiej Serie A, Sampdorii, reprezentacji Polski, Polonii Warszawa, początkach z futbolem, idolach z dzieciństwa i o tym, jak to jest grać przeciwko zawodnikom, za których normalnie… ściska kciuki.
Nowy Rok rozpocząłeś z wysokiego C – wyszedłeś dwa razy z rzędu w pierwszym składzie, z czego raz na spotkanie z mistrzem Włoch. Później dwa tygodnie przerwy od grania, końcówka z Calgiari i… znów od pierwszego gwizdka, tym razem z Romą i Milanem. Dobrze się czujesz na tej karuzeli Mihajlovicia?
W Genui o skład walczy się w każdym tygodniu, nie ma tutaj zawodników, którzy mają pewny plac na boisku. Cieszę się, że znajduje się w zakresie zawodników, na których trener stawia. Teraz co prawda raz gram, a raz nie, ale cały czas pracuję. Może brakuje tej bramki albo asysty, która dałaby mi większego kopa? Na pewno nie brakuje motywacji. Daje z siebie wszystko i to zaprocentuje lepszymi statystykami.
Po przyjeździe na Półwysep Apeniński dobrze prezentowałeś się w sparingach, asystowałeś i strzelałeś bramki. Po jednej akcji Dellio Rossi powiedział nawet, że zakończyłeś ją jak Boniek, ale na swoją szansę musiałeś trochę poczekać.
Aklimatyzacja przebiegała bardzo dobrze, w niezłym tempie – koledzy dobrze mnie przyjęli, ale trzy pierwsze mecze oglądałem z trybun. To było dla mnie nowością – nigdy się z czymś takim nie spotkałem. Nie spuszałem jednak głowy, nie miałem pretensji do całego świata. Musiałem zagryźć zęby i dawać z siebie jeszcze więcej na treningach. Wiedziałem, że nie mogę odpuścić. W końcu po to tu przyjechałem – żeby walczyć i grać jak najlepiej. Wiem, że mam spore umiejętności, wierzę w siebie i tylko czekałem na swoją szansę. Prędzej czy później musiałem ją dostać.
Nie może zabraknąć pytania, które zadawane jest chyba każdemu wyjeżdżającemu grać na obczyźnie polskiemu piłkarzowi – jak duża jest ta przepaść między Ekstraklasą, a silną ligą zachodnią? Co Cię najbardziej zaskoczyło?
Każda liga ma swój urok, swoje założenia. Wiadomo, że Serie A słynie z catenaccio i to rzuciło mi sie w oczy – duża organizacja w grze, przede wszystkim w defensywie. Wielki nacisk kładzie się na grę obronną – nawet gdy atakujesz, to musisz myśleć o tym, żeby szybko się ustawić w razie, gdy stracisz piłke. W Sampdorii trenowało mnie już dwóch szkoleniowców, więc miałem do czynienia z różnymi ustawieniami taktycznymi – za Dellio Rossiego graliśmy 3-5-2, teraz przestawiliśmy sie na 4-2-3-1. To właśnie wagą, jaką przywiązuje sie do taktyki te dwie ligi różnią się najbardziej, ale nie chce oceniać ich złych czy dobrych stron.
Derby Genoi czy derby Warszawy?
Ciężko porównywać, derby Warszawy też były spektakularne. Szkoda, że mecz Sampdorii czy FC Genoą oglądałem z ławki, bo nogi mi chodziły i czekałem na szansę wystąpienia w tym wielkim wydarzeniu. Bardzo chciałem w nich zagrać, bo już na ponad tydzień przed derbami kibice żyli tym spotkaniem. Gdy szedłem na obiad, to zaczepiali nas i wręcz błagali o dobry wynik. W Warszawie podobnie wszyscy reagowali, więc w sumie mogę je porównać. Fajnie, że udało nam się je wygrać – teraz możemy chodzić po mieście z podniesioną głową.
Jak ci idzie z językiem włoskim?
Coraz lepiej. Już przed wyjazdem chodziłem na korepetycje, uczę się cały czas. Staram się jak najwięcej rozmawiać po włosku czy to w klubie, czy na mieście. Nie mam problemu z dogadaniem się z kimkolwiek.
Grałeś od pierwszych minut w meczach z Romą, Juventusem, Milanem… Który z piłkarzy Serie A zrobił na Tobie największe wrażenie?
W Serie A wybitnych zawodników jest mnóstwo, ciężko wymienić tego jednego. Tevez, Vidal, Pirlo, Higuain, Pogba… Szkoda, że w meczu z Milanem nie miałem okazji wystąpić przeciwko Kace, mimo że mierzyłem się z drużyną rossoneri dwukrotnie, ale może jeszcze będzie okazja.
Serie A czy Bundesliga? Pewnie wiesz, do czego zmierzam…
Wiem, ale nie chcę już nawet na temat Hannoveru rozmawiać. Powiedziałem w tej sprawie już wszystko. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że niczego nie żałuje. Uważam, że wszystko idzie w dobrym kierunku, tutaj się rozwijam. Skupiam się tylko na tym, by ciężko pracować i walczyć o skład tutaj, w Genui.
Wszyscy mówili, że marnujesz swoją życiową szansę. Transferem do Serie A trochę zagrałeś im na nosie.
Ludzie mogą pisać na mój temat co chcą, ja to szanuję – to jest ich praca, ja staram się wykonywać jak najlepiej swoją. Wiadomo, że jest ona powiązana z mediami, niektórych rzeczy uniknąć się nie da – takie jest życie piłkarza. Każdego dnia staram się udowadniać sobie, swojej rodzinie i przyjaciołom na co mnie stać, a to co mówią inni niewiele mnie obchodzi. To mnie nie rusza.
Ciężkiej kontuzji doznał Kuba Błaszczykowski. Nie przeszło Ci przez myśl: „Spokojnie, ja go zastąpię”? To nie byłaby dla Ciebie nowa sytuacja, w końcu już raz wypełniałeś lukę na prawej flance w kadrze po absencji kapitana reprezentacji.
Ciężko zastąpić Kubę, to świetny zawodnik. Nie chcę mówić, że nie do zastąpienia, bo każdego można zastąpić, ale szkoda tej kontuzji – Kuba jest kapitanem reprezentacji, już od kilku lat ciągnie grę całej drużyny. Ja robię swoje, dla mnie najważniejsze jest załapanie się do składu Sampdorii, a dopiero później myśleć o reprezentacji. Żeby w niej występować, trzeba grać w regularnie w klubie.
Zgadzasz się ze stwierdzeniem, że mecz z Anglią był trampoliną do wielkiej kariery Pawła Wszołka, że wywindował ją na wyższy poziom? To był chyba twój pierwszy wielki mecz. Łydki nie zadrżały?
Łydki na pewno nie zadrżały. Starałem się wywiązać z zadań defensywnych, co prawda mogło być trochę dokładniej w ofensywie, ale udało nam się zagrać dobry mecz – to jest najważniejsze. Poprzeczka po meczu z Anglią postawiona była wysoko, można powiedzieć że wiosną ona spadła – nie grałem wtedy na miarę swoich możliwości – ale już wszystko idzie w dobrym kierunku. Teraz znów zawiesiłem sobie tą poprzeczkę wysoko, będę starał się ją utrzymać jak najdłużej, a nawet podnosić z każdym kolejnym dniem.
Jak sprawy się mają z nowym selekcjonerem?
Trener Nawałka przyjechał na mecz z Interem, trochę z nim porozmawiałem o jego wizji reprezentacji. Mówił, że trzeba dobrze prezentować się w klubie, by brama do kadry była otwarta i w pełni się z nim zgadzam.
Oglądasz Ekstraklasę?
Oczywiście, mam zarówno telewizję włoską, jak i polską. Staram się oglądać mecze, śledzę wyniki.
Pytam, bo jest ciekaw, czy się do niej nie zraziłeś – twoje zetknięcie z polską ligą i jednocześnie początek kariery to schyłek panowania Wojciechowskiego i ten nieszczęsny okres Ireneusza Króla.
Ciężko mi się na ten temat wypowiadać, bo Polonia to początek mojej drogi, tam wszystko się zaczęło. Serce robi się miękkie, gdy wspomina się tamten okres czy ogląda dokument „Kasa będzie jutro”. Nie mieści mi się w głowie, jak jeden facet mógł to wszystko rozwalić. Nie zasłużyli na to przede wszystkim kibice, którzy byli z tym klubem do końca i są nadal. Życzę im jak najszybszego powrotu do Ekstraklasy i jestem pewien, że to się uda.
Polonia to swoją drogą mały paradoks – gdy klubem władał Józef Wojciechowski, który jak wiadomo nie szczędził grosza, to notorycznie zawodziliście. Kiedy oddał klub pod panowanie Króla i nastała bieda, stworzyliście solidny i zgrany zespół, który ocierał się o puchary.
Zgadza się. To idealny przykład, że w przeciwieństwie do tego, co wszyscy mówią, dla nas nie liczą się tylko pieniądze. Piłkarz może zarabiać nie wiadomo ile, ale jeśli nie gra, to nie jest sobą, nie jest szczęśliwy. Sztuką jest także stworzenie świetnego zespołu i takiej atmosfery wtedy, gdy ciężko pracujesz i nie otrzymujesz za to wynagrodzenia. Nie można także umniejszać roli sztabu szkoleniowego – wszyscy byliśmy monolitem, jedną wielką rodziną. Chwała za to wszystkim ludziom związanym z „Czarnymi Koszulami”. Oby tylko ta historia dała do myślenia i nigdy więcej się nie powtórzyła. Nikomu tego nie życzę, bo mimo że jestem szczęśliwy, że mogłem grać w Polonii, to takiego zakończenia się nie spodziewałem. Tylko my widzieliśmy, co tam się działo tak naprawdę.
Jak znaleźć motywację kiedy nie płacą i oszukują mówiąc, że zapłacą?
Na pewno duża w tym zasługa tego, jaki kolektyw stworzyliśmy. To nas wzmocniło, do tej pory wszyscy mamy ze sobą kontakt. Jesteśmy przykładem tego, że tworząc zgraną drużynę można przenosić góry. Z drugiej strony – jakie mieliśmy wyjście? Graliśmy dla wspaniałych kibiców, swoich rodzin i przyjaciół, a gdy już później było bardzo źle i wiedzieliśmy, że finał może być tragiczny, to nie bez znaczenia była chęć pokazania się.
Mówiłeś, że piłkarską rodzinę w Polonii tworzyli nie tylko piłkarze, ale także sztab szkoleniowy. O ile rozumiem pochwały dla Piotra Stokowca, bo nie tylko ciebie wyniósł na wyższy poziom i wydawało się, że zrobić coś z niczego, to dziwić może obecność Jarosława Bako. O jego morderczych treningach było głośno swego czasu w całej Polsce – faktycznie się nad wami znęcał, czy to tylko wymysł mediów?
Wymysł mediów. Trener Bako prowadził nas w okresie, kiedy po prostu trzeba było biegać. To był czas trenowania przed ligą i robiliśmy swoje, a że wtedy nie mieliśmy pierwszego trenera, to wszyscy pisali że trener Bako nas katuje. Tak naprawdę treningi z nim były normalne, był czas na wszystko – gierki, strzały i tak dalej. Normalny okres przygotowawczy. O trenerze Bako nie mogę powiedzieć złego słowa.
Kto wpadł na ten pomysł z koszulkami z napisem „Królu złoty, gdzie są banknoty” z przodu i wizerunkiem Ireneusza Króla w ciele świni na plecach?
(śmiech) Szczerze? Nawet nie wiem, kto to wymyślił. Chyba samo jakoś tak wyszło, w szatni.
Co powiedziałbyś teraz Królowi, tak prosto w oczy?
Chyba nic, bo nie chciałbym mieć z tym człowiekiem nic wspólnego.
Wszołek i Przybecki – skrzydła w Polonii tworzyli chłopaki z Tczewa. Potem wasze drogi się rozeszły.
Przyjaźnimy się i choć teraz może mamy ze sobą trochę mniej kontaktu, to zawsze jak się spotykamy jesteśmy takimi samymi wariatami, jak wcześniej. Staram się też oczywiście oglądać mecze Zagłębia.
W Polsce chyba nie ma ani jednego młodego chłopaka, który chociaż kilka razy nie kopałby piłki z kolegami, podobnie pewnie było w twoim przypadku. Coś jednak musiało spowodować to, że pewnego dnia pomyślałeś sobie: „muszę być piłkarzem!”.
Tata mówił, że jak byłem mały to spałem z piłką (śmiech). Na pewno kiedy wychodziłem na dwór i widziałem, że starsi grają w piłkę to też zawsze chciałem grać z nimi. Później dostałem pierwszą piłkę, z którą nie rozstawałem się ani na krok. Całe swoje dzieciństwo grałem w piłkę, na boisku spędzałem czas od rana do wieczora, szczególnie w wakacje. Nawet kanapki w woreczku brałem ze sobą, byleby tylko nie wracać do domu, tylko zostać na boisku (śmiech). To były wspaniałe czasy, nie ukrywam że gdy czasami je wspominam to łezka się w oku kręci, ale to chyba normalne. Kiedy nadszedł moment, w którym powiedziałem sobie, że muszę zostać piłkarzem? Chyba po pamiętnym finale Ligi Mistrzów z 1999 roku i tym horrorze w końcówce, kiedy to Manchester United rzutem na taśmę pokonał Bayern.
Od tamtej pory chyba także kibicujesz drużynie „Czerwonych Diabłów”?
Tak, nie ukrywam, że od dziecka ściskam kciuki za Manchester United. Po tamtym finale Ligi Mistrzów dużo ludzi zaczęło kibicować drużynie z czerwonej części Manchesteru, ja byłem jednym z nich i tak zostało. Kibicuje im cały czas, chociaż teraz znajdują się w sporym dołku. Mam jednak nadzieję, że szybko się pozbierają i wyjdą z tego.
Miałeś z dzieciństwie jakiegoś idola? Kogoś podobizna musiała zajmować zaszczytne miejsce nad łóżkiem czy biurkiem Pawła Wszołka?
Oczywiście, że miałem, nawet kilku! Głównie związanych z Manchesterem United, na pewno jednym z nich był David Beckham. Mógłbym też śmiało wymienić George’a Besta, Erica Cantonę…
Jak się czułeś, kiedy na Narodowym kiwałeś zawodników, za których na co dzień… ściskasz kciuki?
Na pewno wychodząc na mecz o tym się nie myśli, koncentrujesz się na dobrym wykonaniu swojej roboty, ale siedząc po meczu w hotelu, kiedy adrenalina związana z meczem już powoli opada, to wtedy człowiek zdaje sobie sprawę z tego, że kiedyś oglądałeś tych zawodników w telewizji, a teraz rywalizujesz z nimi na jednym boisku. To niesamowite przeżycie.
/Rozmawiał: Bartek Stańdo/