Jose Mourinho kontra Pep Guardiola to starcia, które elektryzują niemal tak bardzo, jak słynne „El Clasico”. Małe wojenki obu panów zaczęły się już dekadę temu, kiedy Inter eliminował Barcelonę z Ligi Mistrzów. O pobycie Portugalczyka na Santiago Bernabeu nawet nie ma co wspominać, bo to właśnie wtedy, za jego sprawą, relacje na linii Real – Barcelona były napięte najbardziej.
Tym razem do grona klubów zamieszanych w rywalizację obu panów dołączył Tottenham. „Koguty” przed meczem wydawały się niemal kopciuszkiem – słaba forma, przeciętne wyniki i fakt, że ostatni raz dwa mecze z rzędu udało się wygrać pod konnic listopada… Kolejny raz przekonaliśmy się jednak, że hity rządzą się swoimi prawami, a ich przebieg w trakcie chwili mogą zmieniać się o 180 stopni.
Przez większą część meczu po prostu czekaliśmy, kiedy Manchester City „napocznie” rywala i zdobędzie pierwszą bramkę. „Obywatele” marnowali jednak kolejne sytuacje, razili nieskutecznością. Sam Ilkay Gundogan najpierw nie wykorzystał rzutu karnego, by po paru minutach uderzając na wślizgu do niemal pustej bramki, przenieść futbolówkę nad poprzeczką. Do tego „aluminium” obił Sergio Aguero.
Dominacja gości była mimo tego zaledwie przerywnikiem podczas kabaretu, w którym główne role odgrywali sędziowie. Niemal z każdej strony słyszymy narzekania na poziom arbitrów w LaLiga, tymczasem warto zadać sobie pytanie, czy ci z Premier League na pewno są lepsi. Faul Sterlinga, za który Mike Dean śmiało mógł (a może nawet powinien) pokazać czerwoną kartkę, obrona „jedenastki” przez Llorisa, po tym jak wcześniej opuścił linię bramkową, a na żywo wydawało się, że podobne sytuacje mają miejsce co chwilę. Nawet Jose Mourinho, którego zespół był już prawie na łopatkach… po prostu się śmiał.
Jose Mourinho just laughing at #VAR ?#TOTMCI pic.twitter.com/MImaUcVBdA
— Football Daily (@footballdaily) February 2, 2020
Fakt – na pewno zdrowiej się śmiać, niż denerwować i płakać nad (nie)rozlanym mlekiem. Tottenham przetrwał, a po godzinie gry wszystko zmieniło się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Właśnie wtedy, po koszmarnie wykonanym przez Mahreza rzucie rożnym, z kontrą pomknął Harry Winks. Zmuszony do faulu taktycznego Oleksandr Zinchenko, dostał żółtą, a w efekcie czerwoną kartkę. Domek z kart zaczął się sypać.
Już trzy minuty po tym zdarzeniu „Koguty” wyszły na prowadzenie, za sprawą 22-letniego Stevena Bergwijna, debiutującego w Premier League. Pierwszy strzał w nowym klubie (także pierwszy całego Tottenhamu w tym meczu) i od razu taki… Po prostu marzenie.
WHAT A GOAL!!!!
Spurs 1-0 Man CityWhat a way to make your debut! Steven Bergwijn puts Spurs ahead with a fantastic volley from the edge of the box ??⚽#TOTMCI pic.twitter.com/OdSg11ohbD
— Daniel Adebisi (@danieladebisi1) February 2, 2020
Zamroczony Manchester City próbował się odgryźć, ale przy okazji popełniał także więcej błędów. Drobne luki w obronie zostały wykorzystane po raz kolejny już w 71. minucie, a gości z północy Anglii „dobił” Heung-min Son. Wynik nie zmienił się już do ostatniego gwizdka. Na pewno możemy mówić o dużym zaskoczeniu, nawet zważywszy na fakt, iż Manchester City nie jest tą samą drużyną, co przed rokiem. Tottenham przechodzi przez jeszcze większe problemy, a taka wygrana być może okaże się przełomowa. Na takie werdykty trzeba jednak poczekać przynajmniej do kolejnego meczu. Może wtedy „Koguty” w końcu wygrają drugi kolejny mecz z rzędu…