Jeszcze nie tak dawno mówiło się, że walka o mistrzostwo Anglii nabiera rumieńców. Że jeszcze wszystko jest możliwe. Przecież Leicester zostało zatrzymane przez West Ham, straciło Vardy’ego, który był motorem napędowym całego zespołu. Tottenham złapał wiatr w żagle i z konsekwencją pokonywał kolejne przeszkody na swojej drodze, odrabiając straty do Lisów. Wczoraj okazało się jednak, że „no Vardy, no problem”. Leicester pewnie pokonało Swansea 4-0 i pewnym krokiem zmierza po tytuł. Matematyczne szanse na dogonienie Lisów ma już tylko Tottenham, jednak jak to ktoś mądrze wczoraj zauważył, zawodników Ranieriego musiałoby porwać UFO, aby ci nie zdobyli mistrzostwa.
Rzućmy okiem na terminarz – Tottenham ma na rozkładzie West Bromwich Albion, Chelsea, Southampton i Newcastle. Leicester z kolei pojedzie do Manchesteru na pojedynek z United, u siebie podejmie Everton, a sezon zakończy delegacją na Stamford Bridge. Leicester potrzebuje 5 punktów bez oglądania się na zespół Tottenhamu. Na White Hart Lane z kolei nie istnieje już pojęcie „margines błędu”. Dzisiejsza ewentualna wygrana z WBA podtrzyma jeszcze nadzieję w sercach kibiców Tottenhamu. Jednak jak to mądrze napisał kiedyś Dante: „Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie”. Wydaje się, że ta parafraza idealnie oddaje realia Premier League. Praktycznie nierealne wydaje się zatrzymanie Lisów przez Tottenham. Zwłaszcza, że sam Eden Hazard delikatnie zaznaczył, że nie dopuści do zdobycia mistrzostwa przez ekipę Pochettino. Pozostaje pytanie, jak interpretować słowa Belga? Czy Chelsea, mówiąc kolokwialnie, zepnie się na Tottenham, czy po prostu odpuści ostatni mecz z Leicester? W każdym razie, odbiegając już od tego, co mówi skrzydłowy Chelsea, wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na mistrzostwo dla Leicester City.
Co by jednak nie mówić, jest to mistrzostwo w pełni zasłużone. Claudio Ranieri napisał niesamowitą historię. Z drużyny, która jeszcze rok temu rozpaczliwie biła się o utrzymanie, udało się stworzyć zgrany kolektyw za niewielkie pieniądze. Ten monolit jakim niewątpliwie jest drużyna Leicester City, utrzymywał najrówniejszą formę i nie pozwalał sobie na chwile słabości. Wydaje się, że drużyna Pochettino do dziś może pluć sobie w brodę, że straciła punkty w ostatnich minutach na King Power Stadium, a u siebie pozwoliła się pokonać Lisom po kuriozalnej bramce Hutha.
Już wtedy nieśmiało wydawało mi się, że ten mecz to swoisty „title decider”. Oczywiście można było liczyć na pojedyncze potknięcia Leicester, jednak do takich po prostu nie dochodziło. Vardy i Mahrez ciągnęli zespół, mogąc liczyć na wsparcie Kante i spokój w defensywnie, zapewniony przez parę Huth-Morgan. Okazuje się, że wcale nie trzeba wydawać setek milionów funtów, aby zapewnić sobie mistrzostwo. Wystarczy grupa ludzi z charakterem i głodem sukcesu, aby z drużyny, której nikt nie dawał cienia szansy, stworzyć maszynę do wygrywania. Leicester praktycznie nie popełniało żadnych błędów. Wystarczy przypomnieć sobie serię zwycięstw po 1-0. Wszyscy mówili, że w końcu karta musi się odwrócić. Jednak nic takiego nie miało miejsca. Lisy nadal wygrywają i wystarczy im naprawdę jedno zwycięstwo, aby już oficjalnie przypieczętować tytuł. Tottenham musi liczyć po prostu na cud i na wygranie wszystkich swoich meczów. Choć cuda w piłce czasami się zdarzają, to nie wydaje mi się, aby tym razem było to możliwe.
Tottenham jednak również zagrał kapitalny sezon. Gdyby ktoś przed sezonem powiedział mi, że przed końcem sezonu, będę myślał jeszcze o mistrzostwie Anglii, po prostu popukałbym się w czoło i śmiałbym się do rozpuku. Moim marzeniem było miejsce w pierwszej czwórce i łaskawe losowanie w eliminacjach do Ligi Mistrzów. Koguty grały jednak rewelacyjną piłkę i ta historia też jest z pewnością niesamowita. Przecież jeszcze 10 lat temu, obserwowałem drużynę, która zajmowała miejsce w środku tabeli. Mówiąc mało eufemistycznie, czasem aż bolały zęby od patrzenia na grę Kogutów. Doskonale pamiętam czasy, gdzie każdy rzut różny dla rywali powodował u mnie przyspieszenie akcji serca i podwyższone ciśnienie. Pamiętam moją rozpacz po kolejnych porażkach bez walki z Arsenalem, Chelsea, Liverpoolem na White Hart Lane, czy na wyjazdach. Jeszcze rok temu, Tottenham miał prawie najgorsze wyniki w defensywie w całej Premier League. W tym sezonie, nie dość, że ma najlepszą obronę w lidze, to jeszcze posiada najlepszy atak w Anglii. Okazało się, że Mauricio Pochettino to facet z głową na karku – z wyśmiewanego Erika Lameli zrobił prawdziwego wojownika, idealnie wkomponował w zespół Delle Alli’ego, o którym praktycznie nikt nie wiedział jeszcze przed startem rozgrywek. Przesunięcie Erika Diera ze środka obrony na defensywną pomoc również było strzałem w dziesiątkę. Z Christiana Eriksena zrobił się rozgrywający pełną gębą, a Harry Kane jest bezlitosnym egzekutorem. Nie można zapominać także o obrońcach – Danny Rose zrobił niebywały postęp, wtórował mu Kyle Walker, a środek obrony Vertonghen-Alderweireld to po prostu para nie do przejścia. Kiedyś w Tottenhamie brylowały jedynie poszczególne jednostki, takie jak Luka Modrić, Gareth Bale, czy Rafael van der Vaart, a jeszcze dawniej Dimitar Berbatov, czy Robbie Keane. Doskonale ujął to ostatnio Hugo Lloris: „Kibice Tottenhamu żyli przeszłością. Wspominali pojedynczych zawodników, takich jak Berbatov, Keane, czy Modrić. Teraz mówią o całej drużynie.”. Ten cytat w pełni oddaje to, jak zmienił się Tottenham. Jest to bardzo optymistyczny prognostyk przed nowym sezonem. Kibic Kogutów może dzisiaj żałować remisu z Arsenalem na White Hart Lane, gdzie drużyna Pochettino była stroną dominującą, czy też przegranej na własnym terenie z Newcastle, a już najbardziej straty punktów z Leicester. To jest jednak przeszłość. Ja i tak jestem dumny z mojej ukochanej drużyny, bo nigdy nie przypuszczałbym, że do 35 kolejki będę wierzył w mistrzostwo Anglii. Losy sezonu 2015/2016 są już jednak rozstrzygnięte i pozostaje mi pogratulować Leicester w pełni zasłużonego mistrzostwa. Mogę jednak w końcu być dumny z postawy mojej ukochanej drużyny i w pełni świadom powiedzieć, idąc za Elizą Orzeszkową:
Gloria victis.