I przyszła! Dla jednych wyczekiwana, dla innych wkurzająca do granic możliwości, przerwa reprezentacyjna. Nie jest trudnym spostrzec, że czas zarezerwowany na rozgrywki reprezentacyjne nie jest dla nikogo obojętny. Albo jesteś fanem meczów międzypaństwowych, albo w tym czasie nadrabiasz zaległości filmowe, książkowe i wykorzystujesz czas wolny na inne aktywności, żeby za tydzień lub dwa oddać się w pełni piłce klubowej.
Rozgrywki ligowe, a raczej piłkę klubową nazwałbym ulubionym serialem. Z kolei piłka reprezentacyjna niech będzie filmem. Wiadomo, serial charakteryzuje się swoją cyklicznością, więc raz na tydzień, ewentualnie częściej, zasiadasz przed telewizorem i czekasz na rozwój wydarzeń wśród ulubionych bohaterów. Czujesz swego rodzaju więź, bo cały czas jesteś. Z drugiej strony możesz wyczekiwać premiery filmu, o którym mówi się, że będzie hit. Ale premiera premierą i po premierze… Kończy się film, a wraz z nim rozpoczyna oczekiwanie na kolejny, a widzowi pozostaje emocjonować się przeszłością. I wiecie do czego to prowadzi? Że mecz na Wembley z 1973 roku jest do dzisiaj wspominany, jakby kilku milionom Polaków objawiła się święta osoba i ogłosiła prawdy objawione. Przy okazji meczów ligowych dużo ważniejsza jest teraźniejszość. Przykład? Legia zremisowała z Realem 3:3 – super wynik i kawał meczu ze strony warszawskiej ekipy, ale kilka dni później był mecz z Cracovią i głowy nie można zaprzątać „Królewskimi”.
Inna skala
Jeśli lubisz emocjonować się meczami Gibraltaru, San Marino proszę bardzo, możesz na ten okres czekać tygodniami. Ale powiedzmy sobie szczerze, większość osób nie ogląda tych ekip, a jedynie liczy, że akurat tym razem ktoś się skompromituje, niczym Edward Potok, i straci gola, a może nawet punkty na amatorach z piłkarskiego trzeciego świata, którzy dla zmyły grają w Europie. Meczów na wysokim poziomie jest naprawdę niewiele, a nawet jak są, to nie ma tej otoczki, którą znamy ze stadionów ligowych.
Przykład pierwszy z brzegu. Byłem na meczu Polska–Dania i przyznam się, że był to mój debiut na meczu pierwszej reprezentacji. Piłkarsko na nic nie mogę narzekać, ale niestety mecz to nie tylko boisko, ale również trybuny, a w niższych ligach przede wszystkim otoczka meczowa tworzy niezapomniany klimat. A tutaj tego klimatu nie ma, nie było i prawdopodobnie w najbliższej przyszłości nie będzie. Zero zorganizowanego dopingu, zero zaangażowania ludzi, po prostu teatr, z trochę mniej kulturalną publicznością, która obejrzy mecz, kupi hot-doga i nic więcej. I w takim momencie zazdroszczę Węgrom! Tak, właśnie Madziarzy mają najlepszy klimat na kadrze. Kto chce, to idzie pooglądać w spokoju mecz, ale ogląda go przy akompaniamencie dopingu, którym dowodzi grupa Carpathian Brigade. Dlaczego o tym piszę? Gdyż to nie jest grupa kibiców żadnego klubu, a są to kibice wspierający jedynie reprezentację i robią to w sposób iści mistrzowski.
Jedynym plusem są spotkania z podtekstem historycznym. Dlatego zawsze będę wyczekiwał starć na Bałkanach, jak słynny mecz Serbia–Albania, meczów „derbowych” w stylu Rumunia– Węgry, czyli wszędzie tam, gdzie mecz piłkarski ma wymiar nie tylko sportowy, ale społeczny, kulturowy oraz – a może przede wszystkim – polityczny, przy którym cały naród się jednoczy przeciwko odwiecznemu rywalowi.
Ktoś powie, że można wygodnie zasiąść przed telewizorem, ale kto ogląda mecze ze stadionu, ten wie, że to inna para kaloszy. Europejskich kwalifikacji z reguły nie oglądam, bo po prostu nie mam na nie ochoty. Wyjątek stanowią mecze reprezentacji Polski, ale i w tym przypadku nie ma zbytniej ekscytacji. Nie ma odliczania, zachwycania się i rozmyślania, jak to będzie wyglądało. Po prostu, przyjdzie mecz, przeleci 90 minut i wtedy się wszytko okaże. Może wynika to z faktu, że kilka lat temu kadrę udało się, ówczesnym władzom związku i selekcjonerowi znanemu z kaleczenie polskiego języka, zohydzić do granic możliwości, gdy grali w niej Boenische, Obraniaki, Polanskie i inne cuda, które nigdy nie powinny dostać pół możliwości na reprezentowanie Polski. Teraz jest niemal idealnie. Niemal, bo nie widzę powodu, by Brazylijczyk, w dodatku niczym nie wyróżniający się na boisku, był powoływany do kadry.
Dlatego z utęsknieniem czekam na powrót piłki klubowej. Wtedy jest wszystko to, co uwielbiam. W piątek delikatny rozruch i pojedyncze spotkania w kilku ligach, a sobota i niedziela to młócka taka, że o której nie zasiądziesz przed telewizorem, zawsze będziesz miał do wyboru przynajmniej dwie, trzy propozycje. W końcu w polskich kanałach możesz wybrać: ekstraklasę, Primera Division, Premier League, a jak chcesz pójść w innym kierunku, to odpalisz ligę rosyjską albo austriacką. Po prostu do wyboru, do koloru i tak przez większą część roku i dlatego cały czas odczuwasz więź z bohaterami lig, w przeciwieństwie do reprezentacji, z którą kontakt jest incydentalny.