Manchester United nie miał szans w dwumeczu z Barceloną i zasłużenie odpadł z elitarnych rozgrywek. „Duma Katalonii” na przestrzeni 180 minut zaprezentowała się dużo lepiej i pewnie awansowała do półfinału. Po drodze przydarzyła się jednak bramka, która paść nie powinna.
Po dość wyrównanym boju na Old Trafford Barcelona potwierdziła, że między jej wyjazdowymi a domowymi spotkaniami jest znaczna różnica. Po kwadransie stan dwumeczu zwiększył się na 2:0, a w 20. minucie spotkanie zostało „zabite”. Wszystko za sprawą drugiej bramki Messiego, która była dość nietypowa. Nie tylko dlatego, że prawą nogą i zza pola karnego – bardzo, ale to bardzo „pomógł” mu David de Gea.
Hiszpan uważany za jednego z najlepszych golkiperów na świecie popełnił koszmarny błąd, nawiązując przy okazji do słabej postawy z zeszłorocznego mundialu. Tym razem duża wpadka przytrafiła się w najgorszym możliwym momencie, zabierając „Czerwonym Diabłom” jakiekolwiek złudzenia. Podczas gdy wszyscy zawodnicy Barcelony świętowali, jeden zachowywał się, jakby nie wydarzyło się nic istotnego. Był nim Marc-Andre ter Stegen, który po meczu wyjaśnił swoje zachowanie.
Często mówi się, że bramkarz to nie do końca piłkarz. Że to absolutnie inna rzecz, inna świadomość, inna presja. Kiedy napastnik zmarnuje dziewięć dogodnych szans, ale zdobędzie zwycięską bramkę – jest bohaterem. Natomiast kiedy bramkarz dziewięć razy kapitalnie interweniuje, lecz raz popełni duży błąd, przez który zespół przegra – staje się głównym winowajcą.
Ta sytuacja pokazuje także, że bramkarze w wielu przypadkach nie reagują w typowy sposób, lecz współodczuwają. Jeśli koledze po fachu stojącemu na przeciwnym krańcu boiska przydarzy się coś „spektakularnego”, momentalnie wchodzą w jego skórę. Łączą się w bólu, co pokazał nie tylko ter Stegen. Wystarczy przypomnieć sobie bramkę, jaką swego czasu Begović strzelił Arturowi Borucowi. Nie było po niej ani krzty radości.