Świetne widowisko na Etihad Stadium – City w końcu rozumie Guardiolę, a Arsenal w coraz większych tarapatach?

mciars

Za nami najciekawiej zapowiadające się niedzielne spotkanie angielskiej Premier League. Manchester City – drużyna przeżywająca w ostatnich tygodniach prawdziwe katusze, a naprzeciwko Arsenal, którego passa meczów bez porażki została niedawno przerwana. Stawką była pozycja wicelidera (przynajmniej do derbów Liverpoolu) i niepozwolenie Chelsea na powiększenie przewagi.

Gospodarze – podopieczni Guardioli – potrzebowali dobrego meczu z silnym rywalem. Hiszpański trener od dawna szuka złotego środka, który pozwoliłby łączyć skuteczną grę ofensywną z efektywną defensywą. Jak wielki jest to problem, niedawno pisaliśmy tutaj. Z kolei Arsenal pewnie kroczył od meczu do meczu bez porażki, począwszy od końca sierpnia, kończąc ostatniego dnia listopada pucharową porażką z Southampton. Mimo to w lidze dalej było świetnie, kolejne wygrane i ustępowanie w tabeli jedynie maszynie Conte. Jednak w ostatni wtorkowy wieczór coś…, coś się zepsuło. Głupio (i trochę pechowo) przegrany mecz z Evertonem, po którym musiały pojawić się nerwy. Obie strony miały bardzo dużo do udowodnienia, co na szczęście przełożyło się na kapitalne widowisko.

Przed spotkaniem ładnym gestem wykazali się koledzy poważnie kontuzjowanego Gündogana, którego czeka niemal roczny rozbrat z piłką. Piłkarze City wsparli Niemca specjalnymi koszulkami na tę okazję, co sam zainteresowany docenił i okazał wdzięczność.

Zaczęło się typowo – Arsenal objął prowadzenie, a City straciło gola. Oznaczało to podtrzymanie fatalnej formy formacji defensywnej „Obywateli”, którzy w ostatnich 19 meczach czyste konto zachowali tylko dwukrotnie. Nad tym Guardiola musi jeszcze pracować, na szczęście w ataku coś się ruszyło. Gospodarze dominowali, stwarzali sytuacje, lecz Arsenal wyglądał jak niegdyś Muhammad Ali.

Druga połowa to już „typowy Guardiola”. Oglądając mecz, można było odnieść wrażenie, że ogląda się Barcelonę z sezonu 2010/2011. Taką z Osasuną. Bezradni „Kanonierzy”, posiadający w magazynku jedynie ślepaki, starali się grać wysokim pressingiem, ale to by było na tyle z ich gry. Chcecie jakiejś genialnej statystyki na potwierdzenie? Proszę bardzo.

Zawodnicy w błękitnych strojach po prostu robili swoje, a genialny mecz rozegrali: Sane, Sterling, De Bruyne i Silva. Wychodziło im niemal wszystko. Pierwsi dwaj strzelali, a kolejni dogrywali. Dwie bramki to najłagodniejszy wymiar kary, biorąc pod uwagę liczbę sytuacji i ogromną przewagę jakościową. Dziurawa obrona – to teraz bolączka również Wengera. Lekiem na całe zło wydaje się Mustafi, bez którego Arsenal poniósł porażki z Liverpoolem, Southamptonem, Evertonem oraz – dziś – z City. WSZYSTKICH w tym sezonie. Może nie ma sensu za bardzo wierzyć w jakieś talizmany, ale Niemiec właśnie na taki wygląda.

Po dzisiejszym spotkaniu wiemy kilka rzeczy więcej. Po pierwsze – City robi spore postępy i gdy poprawi obronę, może namieszać. Po drugie – bez Aguero też jest życie, jednak wymaga ono świetnej postawy skrzydłowych, jak Sterlinga i Sane dzisiaj. Po trzecie – środek pola czekał na Toure, który gra dobrze, a obecnością dodaje kolegom spokoju. I po czwarte – Arsenal. Ten żart pasuje tutaj jak ulał. Znów osławiona pozycja w tabeli i powtarza się schemat z poprzednich lat, gdy „Kanonierzy” na początku zawsze są jednym z faworytów do tytułu, ale po jakimś czasie zwalniają obroty i gubią punkty. Sytuacja w piłce zmienia się co kolejkę, jednak z perspektywy kibica Arsenalu to bardzo trudny okres.