Przed nami ostateczne rozstrzygnięcia, które zadecydują o składzie półfinalistów tegorocznej Ligi Mistrzów. Po pierwszych spotkaniach jedni są tego celu bliżej, inni dużo dalej, jednak piłka już nie raz pokazała, że wydarzyć się może absolutnie wszystko. O ile trzybramkowa zaliczka Liverpoolu nie jest traktowana jako pewniak, o tyle 99% osób jest przekonana, że Barcelona awans ma już w kieszeni. Niektórzy wciąż wierzą, chociaż niestety pokazują to w zupełnie inny sposób…
Już po losowaniu ćwierćfinałowych par można było twierdzić, że przed „Dumą Katalonii” wyjątkowo łatwe zadanie. Przypuszczenia się potwierdziły, a Messi i spółka rozbili na Camp Nou przyjezdnych 4:1. Włoski klub nie składa jednak broni i z optymizmem (może nawet mocno przesadzonym) patrzy na dzisiejsze starcie. Wola walki, ambicja i wszystkie inne cechy pożądane w sporcie, to oczywiście duży plus. Przykład takiej postawy dał na konferencji trener „Giallorossich”, Eusebio Di Francesco.
– Zawsze musimy pokazywać się z najlepszej strony, tym bardziej w meczu, w którym musimy odpowiedzieć na wynik 4:1. W pierwszym spotkaniu cierpieliśmy. Z tego powodu musimy pokazać wszystkim świetną odpowiedź i właśnie dlatego oczekuję wielkiego wsparcia od ludzi, które może być dla nas dodatkowym ratunkiem. Jednak przede wszystkim musimy dać kibicom świetny występ emocjonalnie, fizycznie, technicznie, we wszystkich aspektach. (…) To nasza szansa żeby udowodnić, że możemy zrobić coś wyjątkowego.
– Możemy wierzyć w cud, jeśli tak chcecie to nazywać, możemy zrobić coś niewyobrażalnego. Trzeba odrobić trzy gole – podsumował 48-latek.
Mniej więcej tak wygląda wyważona wypowiedź, skupiająca się tylko i wyłącznie na czekającym zadaniu. Nieco inne podejście prezentuje James Pallotta, prezydent klubu i dyrektor amerykańskiego Boston Celtics.
– Myślę, że w Barcelonie zagraliśmy bardzo dobrze. Zabrakło szczęścia, strzeliliśmy dwa gole samobójcze. Należały się nam trzy rzuty karne, za zagranie ręką, oczywisty faul na Dżeko, a i faul na Pellegrinim był w szesnastce. Przy remisie 1:1 wszystko wyglądałoby inaczej, byliśmy zbyt naiwni przy ich czwartym golu.
Widzicie różnicę? Narzekanie i standardowe czepianie się sędziów, mimo że w spotkaniu nie było mowy o jakiejkolwiek stronniczości. Brzmi znajomo? Mniej więcej tak przeważnie zachowuje się Mourinho, kiedy coś idzie nie po jego myśli. Na szczęście dla zawodników Romy to nie Amerykanin ustala im taktykę, więc możemy liczyć na to, że rzymianie faktycznie wyjdą na mecz nabuzowani pozytywną energią i chęcią do grania szybkiej, ofensywnej piłki. Taki scenariusz przewiduje również Ernesto Valverde, obawiający się szalonych ataków szczególnie na początku meczu.
Swoją drogą ciekawa sytuacja ma miejsce w Rzymie. Nikt nie narzuca nikomu bycia łagodnym barankiem, ale trzeba znać umiar i wiedzieć, kiedy lepiej ugryźć się w język. Można wytknąć ewidentne błędy, ale nie wtedy, kiedy sytuacje były po prostu sporne, co ma miejsce praktycznie w każdym meczu. Klasę podobno pokazuje się doceniając rywala i szukając pola do poprawy wyłącznie u siebie. Zwykle sternicy klubów wypowiadają się w stonowany sposób, unikając zgrzytów, a to trenerzy bywają porywczy i subiektywni. W tym przypadku jest zupełnie odwrotnie – to tak, jakby młodszy brat miał więcej oleju w głowie (48 vs 60 lat). Dobrze, że przynajmniej jeden… Doceniamy wielką klasę Di Francesco i liczymy, że jego podopieczni również pójdą tą drogą – skupiając się na piłce i jak najlepszym wykonaniu swojej roboty.