Po latach wpadek, klęsk i upokorzeń fani polskiej piłki nożnej doczekali sezonu, w którym na zmagania naszych klubów w Europie można patrzeć z zaciekawieniem, a nie przerażeniem. Legii Warszawa i Lechowi Poznań na drodze do fazy grupowej Ligi Europy zostały już tylko ostatnie przeszkody. Mistrzowie Polski zmierzą się z Karabachem FK, klubem mającym formalną siedzibę w sercu trwających walk pomiędzy Azerbejdżanem i Armenią. Na Kolejorza czekają niedoceniani Belgowie z Charleroi, których dotychczasowe przygody z europejskimi pucharami to seria wpadek.
W czwartek, kiedy będą się rozstrzygać losy naszego eksportowego duetu, minie dokładnie 1316 dni od ostatniego meczu z udziałem polskiego klubu w europejskich pucharach – porażki Legii 0:1 z Ajaksem w Amsterdamie w 1/16 finału LE. Od tej pory nasi reprezentanci kończyli swoje zagraniczne przygody w eliminacjach albo eliminacjach do eliminacji, a nasze marzenia o triumfalnym marszu były boleśnie kończone przez takie potęgi, jak Sheriff Tyraspol, AS Trenczyn, Dudelange, DAC Dunajska Streda czy FC Ryga. Wiele wskazuje jednak na to, że ta niemoc i udręka dobiega końca. Z wyliczeń ekspertów wynika, że mamy około 75 procent szans na posiadanie przynajmniej jednego zespołu w fazie grupowej LE. Zanim jednak zasiądziemy przed telewizorami trzymając kciuki za nasze drużyny, warto lepiej poznać naszych rywali. W końcu Azerowie mają niezwykłą historię do opowiedzenia, a niedoceniany rywal z Walonii przez miejscowych ekspertów bywa porównywany do Atletico Madryt.
Azerski symbol ze strefy wojny
Chociaż oficjalna nazwa rywala Legii to Qarabag (czy też Karabach) FK, zdecydowana większość kibiców i dziennikarzy nazywa go Karabachem Agdam. Klub, z którym jeszcze niedawno w Lidze Mistrzów występował Jakub Rzeźniczak, chociaż od lat gra w Baku, oficjalną siedzibę ma w niegdyś tętniącym życiem mieście, które w wyniku działań wojennych w rejonie Górskiego Karabachu kompletnie opustoszało. Azerskie miasto zostało całkowicie zniszczone w wyniku starć z miejscową ormiańską ludnością, a jedynym niezrujnowanym budynkiem jest meczet. Niegdyś zamieszkiwany przez 150 tysięcy osób Agdam, obecnie wedle oficjalnych danych ma zaledwie 360 mieszkańców. Jest ruiną, wspomnieniem Azerów na terytorium, nad którym od 1993 roku, czyli momentu wkroczenia ormiańskiej armii, de facto nie mają żadnej kontroli. Kilka dni temu, w wyniku azerskiej ofensywy, konflikt został na nowo rozniecony, w obu skonfliktowanych krajach wprowadzono stan wojenny, a rywal Legii może mieć problem z wyleceniem z kraju, ze względu na zakaz lotów cywilnych. Jedno jest jednak pewne – władze Azerbejdżanu zrobią co w ich mocy, żeby pójść na rękę piłkarzom klubu, który jest dla polityków orężem w walce o międzynarodowe uznanie „azerskości” Górskiego Karabachu.
– Klub, który wywodzi się z miasta w granicach spornego regionu, promuje Azerbejdżan i rodzi jednoznaczne skojarzenia z Górskim Karabachem, choć ten teren przez większość historii był bardziej ormiański niż azerski. Nazwa klubu „Qarabag” to oczywiście po azersku „Karabach”. Zatem od początku budowali azerską tożsamość wokół regionu odmiennego etnicznie. Jest to klasyczny przykład oddolnego zastosowania soft power, czego skutkiem ubocznym jest dzisiejsza powszechna wiedza o regionie na świecie, w tym i w Polsce. Gdyby zapytać o skojarzenia z Karabachem, to większość osób powie, iż jest to formalnie Azerbejdżan. Tragizm sytuacji polega na tym, że faktycznie od zawsze mieszkali tam Ormianie. I teraz znów, wobec zbliżającego meczu z Legią, zostanie ugruntowane skojarzenie, które kamufluje część faktów w całym konflikcie. Nie chcę opowiadać się po którejś ze stron, zwracam tylko uwagę, że nazwa klubu i jego wydźwięk w opinii publicznej może wpływać na cele polityki Azerbejdżanu, czyli aktywne działania natury nation-branding dotyczące Górskiego Karabachu. Powszechnie jest on lepiej postrzeganym państwem niż Armenia. Soft power Azerbejdżanu wypada lepiej ze względu na atrakcyjność i wizerunek kraju jako dobrze rozwijającego się. Sukcesy klubu oraz występy w europejskich pucharach są bardzo na rękę rządowi w Baku – analizuje Mieszko Rajkiewicz, specjalista od związków sportu z polityką i stosunkami międzynarodowymi oraz dyplomacji sportowej, związany z Instytutem Nowej Europy, a także Wydziałem Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych UW.
Słowa eksperta znalazły potwierdzenie w postawie przedstawicieli klubu z Azerbejdżanu, którzy błyskawicznie zadeklarowali chęć przylotu i gry w Warszawie pomimo trwających działań wojennych. Dla Azerów możliwość pokazania się w Europie jest okazją do promowania swojego spojrzenia na konflikt o Górski Karabach. Trudno o lepszy przekaźnik niż klub, mający formalną siedzibę w „mieście duchów”, opustoszałym i zniszczonym przez ormiańskie wojska. W momencie pisania tego artykułu wciąż nie ma pewności czy piłkarzom uda się przylecieć do Warszawy i czy mecz dojdzie do skutku. Jedno jest pewne – jeśli pojawią się na stadionie przy ul. Łazienkowskiej, to będą podwójnie zmotywowani do gry. Wedle ekspertów to jednak nie wystarczy do awansu. Legalny bukmacher, firma Totolotek, za złotówkę postawioną na awans mistrzów Polski zapłaci 1,5 zł (minus podatek). Kurs Totolotka na awans Azerów to 2.41.
Niedoceniani nawet przez Bońka
Belgijskie Charleroi, chociaż jest obecnie niekwestionowanym liderem tamtejszej ekstraklasy, wciąż ma przed sobą daleką drogę, żeby w oczach kibiców w Polsce urosnąć do miana równie groźnego rywala co ich bardziej utytułowani krajowi rywale. Gdyby Kolejorzowi przyszło się mierzyć z Anderlechtem, Clubem Brugge, Standardem Liege, Gentem czy Genkiem, zapewne głosy byłyby znacznie bardziej stonowane i zespół Dariusza Żurawia nie byłby traktowany jako faworyt. „Oglądam wyjazdowy mecz ligowy Charleroi z Mouscron, są absolutnie do łyknięcia” – napisał na Twitterze prezes PZPN Zbigniew Boniek. I faktycznie, w zremisowanym 1:1 starciu rywal Lecha nie sprawiał wrażenia giganta. Problem w tym, że poprzednie sześć ligowych spotkań wygrał, a eksperci jego styl gry porównują do prowadzonego przez Diego Simeone Atletico Madryt. Charleroi nie lubi prowadzić gry, charakteryzuje się cierpliwością na boisku i czekaniem na błędy rywala. Lech na pewno nie jest bez szans, ale czeka go niełatwa przeprawa. Belgowie to przeciwnik z dużo wyższej półki niż niedawno odprawione z kwitkiem szwedzkie Hammarby czy cypryjski Apollon Limassol. Znajduje to odzwierciedlenie u bukmacherów: Totolotek za złotówkę postawioną na awans Kolejorza płaci 2,19 zł (minus podatek), a kurs na gospodarzy to 1.6. Skąd więc takie bagatelizowanie Charleroi wśród polskich kibiców? Odpowiedzią może tu być dotychczasowa historia występów tego zespołu w europejskich pucharach.
W stuszesnastoletniej historii belgijskiego klubu, jego piłkarze rozegrali zaledwie 20 spotkań w Europie, w tym połowę w najmniej prestiżowym i nieistniejącym już Pucharze Intertoto. Nie był to triumfalny marsz, raczej seria mniej i bardziej wstydliwych wpadek. Ostatnia walka o awans do Ligi Europy w sezonie 2015/16 zakończyła się tęgim laniem w trzeciej rundzie eliminacji od ukraińskiej Zorii Ługańsk (0:5 w dwumeczu), a w dawniejszych czasach Charleroi zdarzyło się odpaść z fińskim Tampere United, czy bezbramkowo zremisować z Zagłębiem Lubin i walijskim Conwy United. To jednak prehistoria – wystarczy wspomnieć, że w składzie Miedziowych występowali wówczas Radosław Kałużny czy Mariusz Piekarski. Obecnie Belgowie dysponują zgranym zespołem, w którym każdy doskonale wie, co ma robić na boisku. Jednym z jego liderów jest Ryota Morioka, zawodnik, który w trakcie gry w Śląsku Wrocław nieraz pokazywał, że kiedy mu się chce, potrafi bardzo wiele.
Odbić się z dna i zacząć pływać
Każdy kolejny sezon, w którym nasze kluby odbijały się z hukiem od bram Europy, powodował nasz spadek w rankingu i coraz trudniejszą drogę do wymarzonego piłkarskiego raju. Tym ważniejsze będą czwartkowe starcia. Zwycięstwa Lecha i Legii nie tylko zapewnią kibicom emocje podczas długich jesiennych wieczorów, ale też dadzą iskierkę nadziei na przyszłość. 180 minut gry wpłynie nie tylko na budżety naszego eksportowego duetu, ale też rozstawienie polskich zespołów w przyszłych losowaniach. Dzwony na alarm biły już dawno, a kolejne porażki ze słabeuszami przestały być dla kibiców szokiem, a stały się smutną rzeczywistością. Najwyższy czas odbić się od dna i zacząć pływać. Ale żeby to zrobić, trzeba zgodnie z zapowiedzią Zbigniewa Bońka „łyknąć” Belgów, a także wygnać Azerów z powrotem do miasta duchów.