Jeśli ktoś nie pochodzi z województwa lubelskiego, nie interesował się mocno Ekstraklasą w czasach, gdy Górnik Łęczna pierwszy raz do niej wchodził i rozpoczynał boje, a także nie śledził transferów polskich piłkarzy do Izraela, a obecnie nie śledzi jacy trenerzy dostają się na kurs UEFA Pro, ten ma prawo nie kojarzyć, kim jest Artur Bożyk. Tyle że jest druga strona tego medalu, bo mowa o kimś wyjątkowym w skali kraju! Jeśli weźmiemy pod uwagę cztery pierwsze klasy rozgrywkowe – od Ekstraklasy do III ligi włącznie – wychodzi, że trener Bożyk jest drugim najdłużej pracującym trenerem w jednym klubie obecnie. Liderem szkoleniowiec Lechii Dzierżoniów Zbigniew Soczewski, który w tym roku będzie obchodził dziewiątą rocznicę pracy w pierwszym klubie Krzysztofa Piątka, a szkoleniowcowi Chełmianki Chełm za nieco ponad dwa miesiące stuknie siedem lat w Kredowej stolicy.
Wiele wskazuje na to, że może to być ostatni sezon i ostatnia runda nieopodal ukraińskiej granicy dla Bożyka, wszak już niedługo czekają go egzaminy w Szkole Trenerów PZPN, które wiele zmienią w jego życiu. O swojej pracy, stażach, wszelkich perypetiach z czasów kariery piłkarskiej oraz życiu w Izraelu w długiej rozmowie podzielił się nasz bohater.
Rafał Szyszka: Pańskie CV daje jeden wniosek – ewenement w skali Polski. W trakcie rundy wiosennej minie siedem lat odkąd został Pan trenerem Chełmianki.
Artur Bożyk: Prawda. To dużo mówi o osobach podejmujących decyzje w klubie. Wszystko oparte o zaufanie, bo one jest w tym wypadku kluczowe. W Chełmie było wiele sytuacji kryzysowych, a w naszym kraju takie sytuacje raczej oznaczają utratę zaufania i koniec współpracy.
Dodajmy, że pierwszy w kolejności jest trener…
(śmiech) Dokładnie. W Chełmie zdecydowano się jednak mi zaufać przy pierwszych kryzysach i zazwyczaj wszystko szybko wracało na swoje miejsce. Trzeba też wspomnieć, że specyfika pracy w Chełmie jest kluczowa. Praktycznie, co sezon dochodziło do dużych zmian, a to stawiało określone wyzwania. Tak więc poza zaufaniem, ważne było także zrozumienie. Potem już taka współpraca ma bardzo solidne podstawy – zaufanie, zrozumienie sytuacji – więc to są czynniki decydujące, że mogę być tutaj tak długo.
Włodarze lubią mówić, że nowego trenera obdarzają zaufaniem, ale zazwyczaj nie wytrzymują presji przy pierwszym kryzysie i szybko zwalniają. Nie głównych wykonawców, ale ich szefa.
Oczywiście, ale też tych czynników jest wiele, bo też zależy jaka jest relacja trenera z zarządem, prezesem, jakość rozmów. To decyduje o tym czy jest zaufanie, czy go nie ma. Mamy kolejny czynnik – budowanie relacji z zarządem i to wszystko można rozwijać.
Chełm też jest takim miejscem, że nie ma presji jak w Lublinie. Co może pomagać w pracy trenera.
Nigdy nie było też takich środków, żeby walczyć o coś więcej.
Paradoksalnie brak pieniędzy czasem może równać się większy spokój dla szkoleniowca… Porównując z Motorem, z którym walczycie w lidze, w ostatnich dziesięciu latach był jeden sezon, gdy klub był prowadzony przez jednego trenera, a zazwyczaj było ich dwóch, a nawet trzech, jak choćby teraz – zupełne przeciwieństwo Chełmianki.
Coś w tym jest, ale czasem sami wytwarzamy sobie presje w szatni, jak w ostatnim sezonie chcąc wygrać ligę. Zabrakło nam trochę doświadczenia. W każdym miejscu z ludźmi inaczej się pracuje, bo każde miejsce ma swoją specyfikę. Ale to nie jest tak, że w Chełmie nie ma żadnych ambicji. Są określone cele do zrealizowania w szerokiej perspektywie, np. duże zmiany w lecie i to jest jakiś sukces zbudować zespół w krótkim czasie.
Dochodzimy do kolejnego paradoksu naszej piłki, w której latem jest bardzo mało czasu, zwłaszcza w niższych ligach, gdy sezon kończy się w połowie czerwca i po krótkiej przerwie rusza kolejny, a wtedy dochodzi do największych rewolucji przez kończące się kontrakty. Z kolei zimą, gdy jest kilka miesięcy, dużo trudniej pozyskiwać zawodników.
(Śmiech) Niestety, to prawda.
Porównując skład Chełmianki z czasów, gdy Pan przejmował zespół w kwietniu 2012 roku, był to zespół dość wiekowy, a teraz można powiedzieć o tym klubie, że jest dobrym miejscu do promowania się dla młodych. W końcu najstarsi zawodnicy pochodzą z rocznika 1993!
Pamiętam, że przed moim pierwszym pełnym sezonem doszło do ogromnej rewolucji. Od lata grali praktycznie sami nastolatkowie, nie młodzieżowcy, ale jeszcze juniorzy. W tej grupie był m.in. Michał Kobiałka i trzeba powiedzieć, że pierwszą rundę mieliśmy bardzo trudną z oczywistych względów. W drugiej uzupełniliśmy kadrę, utrzymaliśmy się i tą drogą Chełmianka szła już cały czas. Mówię o pierwszym sezonie, a teraz jesteśmy jedną z najmłodszych drużyn w lidze. Dlatego żałuje, że nie udało nam się być w walce o awans, bo to byłoby coś, gdyby się udało z tak młodym zespołem zrobić lepszy wynik. Jednak młodość młodością, ale ewidentnie zabrakło nam doświadczenia w końcówce. Dobry wniosek na przyszłość, że balans musi być. Nie zmienia to faktu, że jesteśmy jedną z najmłodszych ekip i ma to swoje duże atuty, ale również minusy.
Może dla takich drużyn jak Chełmianka, która nie ma celów dalekosiężnych, np. o nazwie „I liga”, to jest odpowiednia droga, czyli promowanie młodych i dzięki temu pozyskiwanie kolejnych zawodników do oszlifowania, a ci z kolei chętniej by przychodzili do miejsca, z którego wybiło się iluś tam zawodników.
Po części masz racje, ale nie ma tutaj zbieżności celów. Latem odejście Przemka Banaszaka(odszedł do Widzewa, a wcześniej mówiło się o zainteresowaniu Legii – przyp. red.) zasiliło solidnie kasę klubową, a także odejście kilku innych zawodników do wyższych lig dawało klubowi dodatkowe środki. Ale albo promujemy, albo gra o konkretne cele. W tym sezonie radzimy sobie bez pięciu podstawowych zawodników z ubiegłego sezonu, na czele z królem strzelców, kapitanem itd. To już jest wyzwanie, więc temat zagrania o awans nie może wchodzić w grę. Do tego nie robi się dużych transferów do klubu.
Najlepszym przykładem jest Przemek Banaszak. Nie grał w ogóle w piłkę przez 1,5 roku. Był w Hetmanie Żółkiewka i z tego, co wiem bardziej chciał się koncentrować na nauce, pójść na studia, ale porozmawialiśmy i na przestrzeni dwóch lat najprawdopodobniej zrobi awans do I ligi z Widzewem i gra przy pełnym stadionie. To pokazuje również, że my wskazujemy jakich zawodników szukamy. Jednak nie każdy ma plan na siebie albo nie potrafi konsekwentnie go realizować, a Przemek to potrafił. Nie zawsze się to zdarza, bo pewnie gdyby było inaczej, to bylibyśmy wyżej. W ten sposób funkcjonujemy. Np. ktoś przyjdzie się odbudować i pewnie będzie tak samo teraz i później. Kolejny przykład Hubert Tomalski. Grał gdzieś w rezerwach Pogoni Siedlce, chciał się odbudować i przyszedł do nas…
Teraz radzi sobie w I lidze.
Ta droga na swoje plusy, bo zawodnicy, którzy coś chcą, to w Chełmie może się to powieść. To jest nasz atut i dużo telefonów otrzymywałem od zawodników, którzy chcieli przyjść.
Kolejni piłkarze napędzają ten ruch.
Znowu na przykładzie Przemka Banaszaka. Czasem przyjeżdża i rozmawia z chłopakami, bo relacje w zespole są bardzo silne i mówi jak tam jest. To nie jest gadka w stylu, że ktoś, coś powiedział, tylko im kolega mówi, jak jest na wyższym poziomie i że warto, bo to nieco inny świat.
Przepływ informacji między piłkarzami jest duży.
Zwłaszcza teraz, gdy Przemek strzela gola, a w tym czasie na fejsie już są gratulacje (śmiech).
Następny kandydat do odejścia, czyli Mateusz Kompanicki. Zawodnik bardzo ciekawy, bo mimo swojej bramkostrzelności, to niezwykle uniwersalny.
Ooo tak! Bardzo wysoki poziom przygotowania psychomotorycznego pozwala mu być tak uniwersalnym i właściwie tylko na stoperze nam nie pomagał ! Bywały sytuacje, gdy kadrę mieliśmy zbyt wąską i brakowało ludzi do grania. Zazwyczaj Mateusz, gdy wypełniał swoje zadania, to nie robiło mu kłopotu, żeby być jednym z najlepszych na boisku. Uważam, że przed nim jest duża przyszłość, tylko nie wiem jaka.
Uniwersalność może stać się jego przekleństwem?
To nie tak, bo nie było notorycznych kłopotów z kadrą. Nie grywał na swojej pozycji, ale nie miał kłopotów, żeby przygotować się do wykonywania zadań. Spędził tydzień w Podbeskidziu, w Puszczy Niepołomice, teraz trenował z nami. Mam nadzieję, że będzie kolejnym zawodnikiem wypromowanym przez nas. Radzi sobie coraz lepiej z coraz trudniejszymi wyzwaniami i zadaniami. Przejął od tego sezonu opaskę kapitańską i wywiązywał się z tego należycie. To powoduje, że cały czas się rozwija. Myślę, że jeśli nie teraz, to latem będzie musiał gdzieś odejść. Musi dostać nowy bodziec, żeby dalej się rozwijać.
Przeszliśmy na tematy chełmskie, ale wróciłbym do trenera. Dwie kolejne przerwy zimowe wykorzystuje Pan na staże zagraniczne. Pod koniec 2017 akademia Realu Madryt, teraz Chievo. Jak Pan odnajduje naszą piłkę po tym, co zobaczył w Madrycie i Weronie?
Przede wszystkim tam cały czas wszystko się zmienia. Jeśli chodzi o pobyt w Madrycie, to przede wszystkim wspaniali ludzie, także ci, którzy są przy drugim zespole, w akademii itd. Doświadczeń było wiele. Co rzuciło się w oczy? Wąskie specjalizacje. U nas spotkałem się z podejściem, że dużo zabaw, uniwersalności, a tam jeśli ktoś ma być obrońcą, to od najmłodszych lat jest ukierunkowywany pod tym kątem i profilowanie zawodnika odbywa się bardzo wcześnie. Nawet chłopaki 12-14-letnie byli już przypisywani do swoich pozycji. Jeśli chodzi o metodykę pracy, niewiele się różnią od tego, czego można się u nas dowiedzieć, zwłaszcza w dobie internetu.
W Realu było wielokrotnie podkreślane, że jesteś w wyjątkowym miejscu. Ale poczucie takiej wyższości miało wiele pozytywnych aspektów – pewność i słuszność drogi, którą obrali i nie wygląda to na sztuczne, a coś, co przychodzi naturalne. Pobyt w Madrycie był bardzo fajny, bo też okazja, żeby zobaczyć mecz ligowy Atletico na Wanda Metropolitano.
Chievo? Drugi biegun. Taka włoska Termalica. Skromny klub, ośrodek treningowy składający się z trzech boisk pełnowymiarowych, ale to Serie A i trener z dużym doświadczeniem. Tam było zupełnie inaczej. Włoska lekcja taktyki. Jednostki treningowe czasem trwające dwie i pół godziny poświęcone zagadnieniom taktycznym na boisku są normalnością. Poza tym uwzględnianie przeciwnika w najwyższym stopniu – w jakim systemie gra itd. – już od poniedziałku. Dzisiaj chodliwym tematem jest, że każdy zespół chce mieć swój charakter, osobowość i styl, tam było, że owszem tak, to się liczy, ale przede wszystkim jak zneutralizować przeciwnika czy wykorzystać jego słabości i ten temat chodzi od początku tygodnia. Łącznie z filmikami przygotowanymi dla zawodników. W szatni od wtorku/środku każdy ma wideo z potencjalnym przeciwnikiem, z którym będzie miał do czynienia w swoim sektorze boiska. To jest kilka minut przypadające na jednego zawodnika – najważniejsze jego cechy, zachowania pozytywne i negatywne, ale można sobie obejrzeć cały zespół i wszystkich sobie przeanalizować, bo to nie są długie filmy. Ale to nie jest na zasadzie, że o konkretnej godzinie wszyscy mają obowiązek stawić się na oglądanie, tylko jest to dostępne dla każdego w szatni od połowy tygodnia.
Czyli to już zależy indywidualnie od zawodnika czy wykorzysta informacje?
To jest pozostawienie ich profesjonalizmowi w przygotowaniu się do meczu, ale bez przymusu. Oczywiście odprawy taktyczne normalnie się odbywają swoją drogą, ale bardzo dużo dzieje się na samych treningach. Dominują duże gry – 8×8 – i elementy taktyczne pod najbliższy mecz. Typowe zachowania również w fazach przejściowych, czyli co się dzieje, gdy odzyskujemy piłkę, gdy ją tracimy, jak organizujemy atak pozycyjny i jak się bronimy. To jest fundament, ale wszystko jest wpisane pod przeciwnika. Trener potrafi na dzień przed meczem zmienić całkowicie taktykę, która była przygotowywana przez tydzień, bo ktoś u rywala wypadł i będą zmieniać system gry. Wtedy zmienia całość i wszystko jest wyliczone niemal jak w matematycznej analizie (śmiech).
Na koniec stażu poświęcił sporo czasu na rozmowę i to była bardzo ciekawa rozmowa. Tak całościowo o piłce. Bardzo cenne było też to, co mówił Paweł Jaroszyński w szerszej perspektywie, bo on funkcjonuje na co dzień w tej grupie. Do tego Werona piękne miasto, udało się zwiedzić. Wyjazd udany.
Jeśli chodzi o zamiłowanie Włochów do taktyki, od razu przypominają mi się słowa Bartosza Bereszyńskiego o kilku schematach rozegrania rzutu z autu na… własnej połowie!
Tak jest, wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Auty, rzuty rożne, wolne, wznowienia od bramkarza. Generalnie szatnia jest bardzo kolorowa i wszędzie są informacje. Dbanie o szczegóły, czyli po prostu… normalność. Więcej nic mnie nie zaskoczyło, ale fajnie było zobaczyć z bliska wielość rozwiązań wszelkich sytuacji boiskowych – to było najbardziej ubogacające.
Staż pod kątem taktycznym głównie.
Jeśli chodzi o sam staż zdecydowanie tak, ale jak gdzieś jeżdżę to staram się też znaleźć coś dla siebie poza nim. Razem spędziłem 9-10 dni, ale samego stażu było sześć.
Kiedyś liga włoska mnie nudziła, a od jakiegoś czasu, gdy zaczął się bum na polskich piłkarzy coraz więcej oglądam i trzeba przyznać, że nawet te słabsze zespoły są poukładane.
Jeszcze o Chievo. Tam po odebraniu piłki priorytetem jest przekazanie jej do pierwszej linii. Nie ma żadnego utrzymania, zastanowienia się, tylko zaskoczenie nieprzygotowanego na taki atak przeciwnika. Mimo że to się nie powodzi, to dalej tak próbują. Niby chcą zaskoczyć niezorganizowaną obronę, ale ten ich atak też jest niezorganizowany (śmiech). Bach, bach i strata za stratą. Są takie momenty, że człowiek chciałby jakąś akcje zobaczyć.
A piłka tylko lata nad środkowymi pomocnikami…
To nawet nie jest tylko gra górą, ale często są płaskie prostopadłe piłki na napastnika. Bardzo bezpośredni styl.
Koniec tematu stażów. Ile do końca UEFA PRO?
W kwietniu odbędą się egzaminy i to będzie koniec.
To znaczy, że od nowego sezonu będzie mógł być trener rozpatrywany pod kątem wyższych lig. Rozmawiałem z kilkoma osobami i wszyscy zgodnie twierdzą, że tak jak województwo lubelskie nie miało swojego trenera przez wiele lat na najwyższym poziomie, tak Pan powinien przełamać tę posuchę i szybko wzbić się na szczebel przynajmniej I-ligowy. Czy trener patrzy tak na to, żeby od nowego sezonu szukać wyzwań wyżej, czy jeszcze spokojnie, w stylu Simeone, mecz po meczu?
Przede wszystkim patrzę na to, co jest do zrobienia w Chełmie. Licencja jest potrzebna, bo wcześniej bywało, że nie masz licencji, to nie pójdziesz wyżej, mimo że były sygnały z wyższych lig. Doszkalanie jest potrzebne, bo bycie w szkole trenerów jest mega dawką wiedzy. Jakość szkolenia jest bardzo wysoka. Czyto wyjazdy, jak ten do Nyonu, który mieliśmy, czy obowiązek wyjazdu na staże, czy kadra oraz zajęcia odbywające się w formie warsztatów, np. z zakresu psychologii, komunikacji itd. To jest ważne! Licencje chciałbym zdać i mieć, żeby było wszystko w porządku, ale nie zakładam sobie, że teraz czas na Ekstraklasę czy I-ligę. Nie! Ja wiem, że moja praca w Chełmie nie jest anonimowa, ale jaka będzie przyszłość to zobaczymy. Myślenie o czymś w przyszłości, zapewne wpłynęłoby negatywnie na moją obecną pracę.
Zewsząd słychać, że kurs UEFA Pro, mimo sporych nakładów finansowych daje nie tylko przepustkę do pracy od II ligi w górę, ale jego poziom daje duże możliwości.
No wiesz, spotykasz ludzi, którzy wiedzą więcej i to jest super. Z różnych zakresów wiedzy – fizjologii, przygotowania motorycznego czy psychologii. Jakość jest wysoka i widać, że szkoła się rozwija w dobrym kierunku, a to jest ważne.
Wspomina trener o psychologii i tak od razu nasuwa się myśl, że dzisiaj coraz częściej wszyscy trenerzy oraz osoby w piłce mówią, że merytoryka jest ważna i nadal będzie, ale coraz większą rolę odgrywa podejście i relacje z piłkarzami.
Oczywiście! Jestem przekonany, że oprócz kompetencji twardych – warsztat, metodyka, środki itd. – cały świat będzie szedł w kierunku, by rozwijać kompetencje miękkie – komunikacja interpersonalna – nie ma szans zaistnieć w żadnej dziedzinie, żeby nie wiem jak był kompetentny. No dobra, może zaistnieje, ale raczej na nizinach. Zaniedbanie tego oznacza niebyt. Jakość i rozwijanie tego zależy od poziomu. Bez kompetencji miękkich nie da się dzisiaj pracować.
Kiedyś krzykiem i „trzymaniem za mordę” dało się zrobić wiele. Dzisiaj to najszybsza droga, żeby mieć zespół przeciwko sobie.
Świat się pozmieniał, czy to z socjologicznego punktu widzenia – pokolenie X, pokolenie Y itd…
Dochodzi jeszcze bezstresowe wychowanie.
Każde pokolenie jest inne. Dlatego inna musi być z nim komunikacja. Zauważ, że pokolenie, które jest teraz nie utrzymuje jakichś bliższych relacji ze starszymi od siebie, np. w wieku rodziców – z wujkiem. Oczywiście zdarzają się bardzo dobre przykłady, że lubią ze sobą rozmawiać i spędzać czas, ale generalnie tego nie ma. A trener? Zazwyczaj jest kimś takim i to jest wyzwanie dla niego, jak powinna ta komunikacja przebiegać. Ona nie będzie wyglądała na tej podstawie, jak trener był piłkarzem i czego się wtedy nauczył, zobaczył.
Piłkarze nie myślą o wielu aspektach, o których myśli i musi myśleć trener.
To nawet nie ten kontekst. Chodzi bardziej o fakt, że jesteś jeszcze młody i chcesz wejść z piłkarzami do „dziadka”, myślisz o wejściu do gry itd. To już jest coś innego i ta relacja powinna wyglądać inaczej. Wiadomo, że kumpelskość i bycie w dobrej komitywie z zawodnikami jest ważne, ale musi trochę inaczej wyglądać. To jest mega temat, o którym można mówić i mówić. Komunikacja jest dziedziną wiedzy, która się cały czas rozwija.
Trenerowi przychodzi to naturalnie czy jednak pojawiają się momenty, gdy przychodzi zastanowienie, że ten komunikat muszę powiedzieć tak, a inny w odwrotny sposób.
Najlepiej powiedzieć, że cały czas staram się uczyć i tu się wszystko zawiera.
Różnica pokolenia też nie ułatwia sprawy. Tak jak pojawia się temat, że byli piłkarze zaczynają szkolić dzieci przeprowadzając im treningi odwzorowane od tego, co mieli w swojej seniorskiej karierze.
To jest najgorsze, co może być. Bo jak można przyjść do dzieci i zrobić im trening taki sam, jak w seniorach? To kompletny bezsens. Dzisiaj wszystko wymaga pracy i samodoskonalenia się. Jeśli się nie rozwijasz, to się cofasz i w tym jest dużo treści. Świat szybko idzie do przodu, jedni się adoptują, a inni nie i taka jest rzeczywistość.
Wróciłbym do czasów, gdy trener był piłkarzem.Rozmawiamy w Lublinie, więc to pytanie musi paść, zwłaszcza że pytam bardziej jako kibic. Jak wyglądał Motor?
Pieniędzy brakowało, ale na trybunach było bardzo dobrze, dużo ludzi.
Będąc w Kraśniku rozmawiałem z trenerem Jarosławem Pacholarzem, który mówił, że czasami brakowało na treningach wody czy odżywek, a mowa o ówczesnym I-ligowcu.
Nie wpadałbym w taki totalny dramat. Było trudno, ale też nie było tak źle. Bardziej mi zostało w pamięci, że była grupa chłopaków z Lublina i to był ewenement na skalę krajową. Na poziomie I-ligi była drużyna stricte lubelska, w której grało mnóstwo wychowanków lubelskich klubów. Z zewnątrz, jeśli pojawiały się osoby, to byli dobrzy zawodnicy i niezwykłe osobowości. Krzysztof Lipecki pochodził z Krakowa i grał w środku pola. Równolegle nie przeszkadzało mu to skończyć studia, zrobić doktorat i wykładać obecnie na uniwersytecie. Owszem, były osoby z zewnątrz, ale zdecydowana większość była z Lublina. Było czuć wielką siłę tej drużyny. Kłopoty finansowe nie pomagały.
Ale zapewne scalały drużynę, zwłaszcza jeśli byli miejscowi zawodnicy.
Właśnie, dzięki temu Motor funkcjonował na tym poziomie. Wtedy wystarczyło, żeby było nawet w miarę stabilnie i tam było można walczyć o najwyższe cele. Tak zapamiętałem tamtą ekipę.
Patrząc na czasy, gdy grał Pan w Górniku Łęczna, to mniej więcej podobnie sprawa wyglądała. Również sporo zawodników wychowanych w Łęcznej i okolicach. Porównując ze stanem obecnym.
Cóż mogę powiedzieć, prawda. Zawodnicy, którzy dostali wtedy swoją szansę, oni ją wykorzystali. Czy Grzesiek Bronowicki, czy inni..
To była też drużyna, którą, jak pamiętam, całe województwo żyło. Zwłaszcza, że pozostałe drużyny w większości były w piłkarskim niebycie.
Prosty mechanizm – wszyscy byli spragnieni piłki na najwyższym poziomie. Dostać wtedy bilety na Górnika było bardzo trudno. Pełne trybuny, koniki sprzedające bilety, gdzieś o trzeciej nad ranem pod stadionem. Zdobycie miejsca było wydarzeniem. To był efekt, że środowisko było spragnione.
Mój ojciec pamięta czasy Motoru w Ekstraklasie, a dla mnie wtedy było coś nowego. Mimo że Górnik niedawno znowu był w najwyższej klasie rozgrywkowej, jednak cały czas tutaj ludzie nie mają zbyt dużego kontaktu z dobrą piłką w Polsce.
Niestety, tak jest.
Kończąc wątek kariery, nie sposób nie spytać o transfer do Izraela. Skąd pomysł na taki kierunek?
Wyjazd do Izraela to było marzenie. Bardzo chciałem, żeby móc kiedyś pojechać do Ziemi Świętej, tylko pojechać. Była taka sytuacja, że byłem po kontuzji i jak to się ładnie mówi, nie mieściłem się w koncepcji ówczesnego trenera Górnika (śmiech), chociaż trudno było się w niej mieścić, skoro przez pół roku wcześniej nie chodziłem. Ale czas wakacji, od połowy czerwca do sierpnia udało mi się na tyle zagospodarować, żeby dostać szansę testów i wyjechać do Izraela.
Pomoc jakiegoś agenta?
Tak, wiedząc o mojej sytuacji, zadzwonił jeden z ludzi, którzy tam mieszkają, a w ogóle pochodzi z okolic Zamościa. Człowiek, który pełnił funkcje dyrektorskie w izraelskich klubach i zadzwonił, że być może będzie szansa się sprawdzić w tamtejszych zespołach, więc rozpocząłem przygotowania. Zrobiłem sobie plan, ale bardzo pomocny był dla mnie Tadeusz Łapa, który prowadził wtedy rezerwy Górnika i pozwalał mi przychodzić na gry. Resztę okresu sam sobie stworzyłem, ale chciałem po prostu grać. Jestem bardzo wdzięczny, że mogłem nawet brać udział w sparingach, chociaż miałem ważną umowę, ale też nie chciałem wchodzić w takie klimaty, że będę siedział w rezerwach i będzie mi fajnie. Chciałem natychmiast grać i żeby coś się działo. Tuż przed końcem okienka poleciałem, zagrałem dwa mecze i powiedzieli, że chcą żebym podpisał z nimi kontrakt i… zamieszkałem w Galilei. Jakieś 20 kilometrów od jeziora Genezaret. Miasto Sachnin, arabskie, bo klub reprezentował milionową mniejszość arabską w Izraelu, natomiast ja mieszkałem w żydowskim miasteczku. Północ Izraela wiadomo, zielona, rolnicza. Tam mieszkałem przez rok, a potem pojawiła się propozycja przenosin na południe, do Tel Awiwu. Znalazłem klub taki dzielnicowy, bo tam takie funkcjonują. Jest np. bogaty właściciel mieszkający w Stanach i klub funkcjonuje. To były całkiem inne klimaty, bo Tel Awiw jest zupełnie inny niż rolnicza Galilea.
Generalnie Izrael oceniam jako przygodę życia. Dzięki temu, że wtedy mogło być tam tylko trzech obcokrajowców w klubie, to były stwarzane dobre warunki. Był do dyspozycji samochód, a że Izrael nie jest wielkim państwem, zwiedziłem praktycznie cały przez te dwa lata, ale i tak chciałbym tam wrócić. Spełniłem marzenie z żoną, a przy okazji mogłem tam grać w piłkę.
Warunki finansowe w porównaniu z Polską były…
Zbliżone.
Życie droższe? Zwłaszcza w Tel Awiwie.
Ooo tam to w ogóle. Na północy to jeszcze dawało radę, bo tam idziesz na targ i masz wszystko świeże i dosyć tanie. Z wydawaniem pieniędzy nie było szaleństw, ale jeśli poszłoby się w rozrywkę w Tel Awiwie, to pewnie trochę by pieniędzy można wydać, bo wiadomo jakie to miasto.
Pozostaje jeszcze kwestia bezpieczeństwa.
Idzie przywyknąć do wszechobecnej broni i żołnierzy. Do ochrony przy wszystkich bankach i urzędach. Trzeba oczywiście uważać, ale bez przesady.
Było czuć napięcie wśród ludzi?
Jeśli kraj jest jakieś 40 lat w stanie wojny, to musi się odbić, siłą rzeczy. U wielu ludzi kłopoty z sercem itd. Generalnie tego się nie odczuwa, bo się asymilujesz i jest spokój. Czasem jakiś zamach jest, to sobie pomyślisz, że mogłeś tam być, ale to też nie odbywa się cały czas i że coś wybucha. Kraj jest bezpieczny, ale zdarzy się jakiś nożownik lub coś takiego. Ale popatrz sobie na Europę Zachodnią i co tam się dzieje… Uważam, że Izrael jest bezpieczniejszym miejscem niż zachód Europy. Oni są do tego non stop przygotowani.
Jako Polak nie miał Pan żadnych nieprzyjemności?
Wiesz tam jako Polak nie mogłeś wzbudzać żadnych sensacji, bo tam mieszka ponad 100 narodowości, ludzi z całego świata – z Afryki, Rosji czy Ameryki Południowej. Totalna mozaika kulturowa, więc kolejna osoba z Europy różnicy nie robi. Bardzo przyjemne miejsce do życia. Jeśli przez mniej więcej dziesięć miesięcy w roku odsłaniasz rano okno i masz pewność, że będzie słońce, to ma bardzo duże znaczenie na to jak ludzie funkcjonują w takim kraju.