Z nieba do piekła i z powrotem. Derby Madrytu w finale Superpucharu Hiszpanii!

Jeśli ktoś zniechęcił się i nieco przysnął oglądając pierwszą połowę, może żałować, jeśli nie obudził się na drugą. Początek półfinału sprawiał wrażenie meczu sprzed lat, w którym „Duma Katalonii” zdecydowanie dominowała rywala, stwarzała kolejne okazje, a „banda Simeone” jedynie próbowała się odgryzać. Największe emocje tuż przed przerwą wzbudziły przepychanki Alby z Joao Feliksem. Potem się zaczęło…

Druga odsłona przyniosła nam prawdziwe „partidazo”, w którym nie widać było, że zawodnicy traktują turniej niczym „Puchar Myszki Miki”. Wręcz przeciwnie – mieliśmy walkę, zaangażowanie i niesamowite emocje. Kilkanaście sekund po przerwie Barcelona zaliczyła knock-down, tracąc bramkę po strzale wprowadzonego chwilę wcześniej Koke. Fani Atletico byli w niebie, Barcelony – wręcz przeciwnie.

Nastroje zmieniły się o 180 stopni w przeciągu minut. Wyrównanie Messiego po świetnej współpracy ze Suarezem, następnie kolejny, choć kontrowersyjnie nieuznany gol Argentyńczyka. Najlepszy piłkarz świata przed skutecznym strzałem zagrał piłkę barkiem – to wystarczyło, by arbiter zadecydował o anulowaniu trafienia.

Jednak co się odwlecze, to nie uciecze. Chwilę później Barcelona cieszyła się z wyjścia na prowadzenie za sprawą Griezmanna, mimo że Oblak dwoił się i troił, by naprawiać błędy kolegów. Atletico nie istniało. „Blaugrana” niczym walec przeprowadzała kolejne ataki, a my czekaliśmy na wyrok w postaci kolejnej bramki. Nikt nie sądził wtedy, że kolejny raz doświadczymy zwrotu o 180 stopni.

Tym można nazwać nieuznanie bramki Gerarda Pique w 74. minucie po tym, jak dogrywający mu piłkę Vidal znajdował się na pozycji spalonej. To kolejny temat do dyskusji – nogi zawodnika Barcelony były zdecydowanie dalej od bramki niż gracza Atletico, czego nie można powiedzieć o głowie. W myśl ducha gry ruszał mając dalej do bramki, w myśl przepisów i milimetrowych przepisów – „spalił”.

W tym momencie Atletico chyba się ocknęło. Gracze Simeone otrzeźwieli i zrozumieli, że grając w taki sposób nie czeka ich nic dobrego. Kolosalna przewaga Barcelony stopniała, a „Los Colchoneros” w perfekcyjny sposób wykorzystali jej błędy w obronie. Najpierw w sytuacji sam na sam Neto faulował mijającego go Vitolo, a „jedenastkę” na bramkę zamienił Alvaro Morata. Chwilę później kolejny już knock-down zamienił się na „KO”. Angel Correa w sytuacji sam na sam dość szczęśliwie pokonał rezerwowego bramkarza Barcelony, przypieczętowując wiszącą w powietrzu niespodziankę.

Uff. Druga połowa była pokazem futbolu na najwyższym poziomie i zdecydowanie ukontentowała wszystkich tych, którzy liczyli na porządne widowisko. Złe nastroje mają jedynie fani Barcelony, których zespół na własne życzenie zjechał z „autostrady” do finału, w którym byłaby okazja na pokonanie odwiecznego rywala. Zamiast tego mamy madrycki finał – finał drużyn, które w „normalnych” okolicznościach nie miałyby prawa do walki o Superpuchar Hiszpanii…

Komentarze

komentarzy