Mrużąc oczy: Calcio w pucharach #1

Foto Alfredo Falcone - LaPresse 29/09/2016 Roma ( Italia) Sport Calcio Roma - Astra Europa League 2016 2017 Girone E - Stadio Olimpico di Roma Nella foto:totti Photo Alfredo Falcone - LaPresse 29/09/2016 Roma (Italy) Sport Soccer Roma - Astra Europa League 2016 2017 round E - Olimpico Stadium of Roma In the pic:totti
Dlaczego mrużąc oczy? Bo jestem ślepy i często mrużę, gdy coś oglądam. A zazwyczaj widzę życie, które jest zbyt poważne, podobnie sprawy mają się z futbolem. Na szczęście piłka na Półwyspie Apenińskim często sprawia, że nie pozostaje nam nic innego, jak uśmiechnąć się i z politowaniem pokręcić głową. Jako wnikliwy, niestrudzony, masochistyczny i nieskromny obserwator calcio, chciałbym was zabrać w zakręconą podróż po… Europie, gdzie walczyli Włosi i w krzywym zwierciadle podsumować ich dokoniania. Nie zapinajcie pasów i nie regulujcie monitorów – to i tak nie pomoże.

WRÓCIŁ? ON NIGDZIE NIE POSZEDŁ!
Gianluigi Buffon, oczywiście. Wprawdzie już w weekend w lidze wybronił Juve wygraną z Udinese, ale to m.in. jego błąd spowodował, że Jankto mógł cieszyć się wówczas z trafienia na 1:0 dla gości. Tym razem Gigi nie był już Clarkiem Kentem, przywdział kostium Supermana i zatrzymał Lyon. Ktoś powie, że Francuzi nie grali wielkiego spotkania i będę musiał się zgodzić. Nie zmienia to jednak faktu, że gospodarze kilka okazji sobie stworzyli i bramkarz Juve miał co robić. Wszyscy natomiast wiemy, że zazwyczaj jak już coś robi, to robi to na 110%. Zresztą, co ja się będę produkował, spójrzcie sami. O ile jeszcze nie widzieliście. A jeśli widzieliście, to obejrzyjcie raz jeszcze. Naprawdę warto.

Przy tym wszystkim zdaję sobie sprawę, że mówimy o 38-letnim facecie, któremu bliżej niż dalej do końca kariery. Prawda smutna, ale wieku nie oszukamy. W tym momencie nachodzi człowieka jakaś taka nostalgia. Buffon to jeden z ostatnich piłkarzy, którzy byli w moim świadomym piłkarsko życiu od zawsze. Kopaną zacząłem interesować się około 2000 roku i od tego czasu Gigi przewijał się przez te wszystkie lata. Podobnie jak Clarence Seedorf, Javier Zanetti czy Francesco Totti. To tylko część z zawodników, których kojarzę bardzo mocno z „moim” calcio. Tymczasem Franek najpewniej odejdzie na emeryturę już w lecie, a i Buffon wkrótce ściągnie rękawice po raz ostatni. Zaiste, wchodzimy nieubłaganie w zupełnie nowe pokolenie. Otrzyjmy jednak łzy, cieszmy się, że przynajmniej turyński Superman zamyka swój ostatni rozdział między słupkami na szczycie. Mówią, że tak się powinno schodzić ze sceny. Jak sam zainteresowany zauważył – niektórzy wybierali się już na jego pogrzeb, ale trumna pozostaje pusta.

Oczywiście wszyscy zachwalali bramkarza po spotkaniu, jednak spore zainteresowanie wzbudziła także deklaracja Maxa Allegriego odnośnie hybrydowej taktyki Juve. Najprościej ujmując bianconeri grali tradycyjne 3-5-2, gdy byli przy piłce i przechodzili na 4-4-2 w momencie, gdy musieli futbolówkę odzyskać. Przynajmniej w teorii. W praktyce do gry trójką w środku pola wciąż brakuje tego trzeciego – Claudio Marchisio dochodzi do siebie i wkrótce na szczęście powinien dołączyć do Pjanicia i Khediry.

Lemina to nie jest wprawdzie zły piłkarz, ale nie porównujmy go Il Principino. Wybór młodziaka zamiast Brazylijczyka Hernanesa przed meczem z Lyonem to jeden z tych dylematów, gdy nie wiesz, jaki substytut drzwi wolisz – zasłonkę z materiału czy plecionych sznurków? Moja mama ma na to swoje powiedzenie: jak nie urok, to sraczka. Pierwszy, który zarzuci temu porównaniu rasizm, ten sam jest białas!

Jednak umówmy się, nie tylko Gabończyk zawinił, choć to jego czerwona kartka rzuca się w oczy pierwsza. Fatalnie przy karnym dla Lyonu zachował się Leonardo Bonucci, który zdawał się być we wtorek rozkojarzony. Niewiele lepiej wyglądał Miralem Pjanic. Bośniak grał na alibi, nie brał na siebie ciężaru rozgrywania. Nie był fatalny, ale można by wymagać od niego nieco (dużo?) więcej. Kto wie, być może pomocnik przypomniał sobie, jak przyjemne były chwile, które swego czasu spędził we francuskiej drużynie?

Szczerze mówiąc, kompletnie zapomniałem, że był taki czas, gdy Pjanić grał poza Italią. Tak bardzo zakorzenił się w moich zwojach mózgowych jako piłkarz Romy, że wyparłem jego pobyt we Francji. A przecież Lyon był pierwszym większym klubem specjalisty od rzutów wolnych, gdzie Bośniak przypomniał kibicom, co to znaczy strzał ze stałego fragmentu gry, który tak dobrze pamiętali dzięki Juninho Pernambucano. Panowie spotkali się w Olimpique, grali razem przez rok. Brazylijczyk, jeden z najlepiej bijących wolne w futbolu w XXI wieku (a może w historii?), nie chciał w niedawnej rozmowie z La Gazzetta dello Sport przyznać, czy uczył Miralema swoich uderzeń. Ja jednak wiem, że Pjanić nigdy nie będzie Pernambucano… ech, znowu przemawia przez człowieka przesadna nostalgia. Otrzyjmy łzy, pociągnijmy nosem po raz ostatni i przejdźmy dalej.

Ostatni piłkarz, o którym warto kilka słów napisać, to Juan Cuadrado. Kolumbijczyk zmienił w drugiej połowie Dybalę i hasał sobie po boisku w ataku. Inaczej tego nazwać nie potrafię, dla mnie to taki zając – szybki, ale gdy coś wybije go z rytmu biegu, to bywa różnie. A wybić może go wiele, na przykład piłka przy nodze. Niemniej skrzydłowemu udało się strzelić gola, całkiem zabawnego, bo nie dość, że z bardzo ostrego kąta, to w dodatku z jakichś dobrych 12 metrów. Jak tłumaczył się sam bohater? No chciałem zagrać do środka, chciałem. Spojrzałem, a tam pusto. Pomyślałem, a co mi tam, spróbuję… i wypuściłem rakietę. Wpadło. Ano, wpadło.

W tym momencie w grupie H zarówno Juventus, jak i Sevilla mają na swoim koncie siedem punktów. Trzeci Lyon ma jeszcze jakieś tam szanse, by powalczyć o wyjście do fazy pucharowej, ale raczej czeka Francuzów Liga Europy. Dla pierwszego miejsca w grupie kluczowa będzie data 22 listopada 2016. Wtedy to Stara Dama pojedzie do Sewilli, by skonfrontować się z Los Rojiblancos. Nie muszę pisać, że dla bianconerich liczyć powinno się tylko zwycięstwo. Chyba wszyscy pamiętają, jak ubiegłoroczne, frajerskie oddanie pierwszego miejsca Manchesterowi City, które w grupie Juve dwukrotnie pokonało, skończyło się dla bianconerich. Ani tym bardziej nie mam zamiaru wspominać, z kim porażka pozbawiła turyńczyków pierwszej lokaty (tak, o ironio, z Sevillą). A już na pewno nie napiszę, dokąd dotarło w ubiegłej edycji City. To mógł (ALE NIE MUSIAŁ) być Mistrz Włoch.

Na koniec akcent Polski – Szymon Marciniak. Ten sam, który wykartkował Romę w rewanżu play-offów z Porto. Tam nie można było mu nic zarzucić. W Lyonie poradził sobie jednak zdecydowanie gorzej i Juve mogłoby mieć tysiąc różnych powodów do pretensji. Prasa była dość jednoznaczna w ocenie Polaka – poszło mu słabo. Na jego szczęście błędne decyzje nie zaważyły na wyniku… choć Max Allegri dowcipkował po spotkaniu, że gra w dziesiątkę pomogła Starej Damie, której piłkarze dzięki czerwieni się ocknęli.

Czyli Szymek wypaczył wynik.

#EFEKTMILIKA
Tak właściwie w spotkaniu Napoli wszystko było efektem Milika. Sama porażka to efekt braku Milika, gol Gabbiadiniego to efekt Milika, pomyłki sędziego to efekt Milika. Nawet efekt Milika to efekt Milika. Zacznijmy jednak od początku.

A na początku była… koszykówka. Tak, chciałem pooglądać mecz w polskiej telewizji. Tej kodowanej, płatnej. Bo mam i mogę. Włączam tymczasem odpowiedni kanał o 20:40 i co widzę? Ligę Mistrzów, tyle że w koszykówce. Nie mam nic przeciwko, taka sytuacja ma pełne prawo się zdarzyć. W końcu w baskecie nie ma remisów i trzy dogrywki mogą być potrzebne do wyłonienia zwycięzcy. Szkoda tylko, że nikt nie zdobył się na jakiś pasek u dołu ekranu, który poinfomowałby widzów o zaistniałej sytuacji. Nie wiem jak inni, ale ja w pierwszym odruchu pomyślałem, że jednak pomyliłem kanał. W końcu dotarło do mnie, że nie i muszę czekać. Myślę – spoko, pięć minut to nie tak dużo. Zleci. Ta, zleci. Napoli zacząłem oglądać od 20 minuty… starałem się być cierpliwy, nawet nieco radomskiej Rosie kibicowałem w starciu z PAOK-iem. Z biegiem czasu odezwał się we mnie uśpiony lekami choleryk i zacząłem pomstować na faule i przerywanie meczu co chwilę. Nareszcie zostało tylko 13 długich sekund, już wyczekiwałem syreny kończącej spotkanie, gdy ponownie mieliśmy przerwę. Na 0,4 sekundy przed końcem. Poczułem, że coś we mnie umarło. Bezpowrotnie. Niezbyt życzliwie myślę o pewnym Niemcu, który wymyślił sobie wprowadzenie podobnych zasad do piłki nożnej. Wara!

Wróćmy do gwiazdy tych akapitów, czyli słynnego efektu Milika. Już wyjaśniam zagadnienie – chodzi w dużej mierze o tych wszystkich, którzy uważają, że z Polakiem w składzie Napoli pokonałoby rywala z Turcji. Nieważne, że z Arkiem na boisku Azzurri bezbramkowo remisowali z Genoą czy przegrali 0:1 z Atalantą. Mity rosną bardzo szybko, a przecież nasz rodak strzelał tylko w czterech z dziewięciu występów. Uzbierało się tego aż siedem goli, bo Milik upodobał sobie doppietty. Zdarzały się jednak i jemu występy przeciętne, słabsze. Z tymi zabobonami zamierzam walczyć.

W dodatku, to nie jest tak, że Napoli nic nie strzeliło. To nie tak, że podopieczni Sarriego nie potrafili wykreować okazji podbramkowych. Przegrali 2:3, więc może tego nie widać tak wyraźnie, ale potrójmy wynik i powiedzmy, że wszystko skończyło się sześć do dziewięciu. Już łapiecie, zaklinacze rzeczywistości? Problem nie w ofensywie, a w nieszczelnych tyłach. Koulibaly wciąż jest pod formą, wypuszczanie Chirichesa to proszenie się o problemy, a Maggio dał ostateczny dowód, że czas kończyć karierę, albo kontynuować ją w średniaku Serie A. To po prostu nie ten poziom. Jednak i tak znajdą się tacy, który dziury w całym będą szukać w ataku. Pewnie, Arek strzeliłby cztery gole, a i zamiast Reiny na bramce wybroniłby więcej. Zamiast Sarriego na ławce też by sobie lepiej poradził.

A… i byłbym zapomniał – Manolo Gabbiadini. Jego bramka to też efekt Milika. Wszak bez kontuzji Polaka, Włoch nigdy na boisku by szansy nie dostał. A piękne nożyce po wcześniejszym spalonym? No proszę Was, to efekt kpin z Manolo. Nasłuchał się, że Milik jest lepszy i z Milikiem w składzie Roma padłaby przed Napoli na kolana. No i się wkurzył. Jak widać, z #efektemManolo dla drużyny.

Drugim napastnikiem w Napoli był tego wieczoru Mertens, Sarri postanowił rozpocząć z fałszywą dziewiątką. No i ta właśnie dziewiątka do siatki również trafiła. Czyli jednak atakujący w Neapolu potrafią strzelać, czegoś ich Arek nauczył! Poważniej mówiąc – jakkolwiek Dries skończył z golem, tak potrzebował ku temu kilka okazji. Tutaj muszę przyznać, że Milik pewnie z tych samych sytuacji ustrzeliłby więcej. Ale nie bądźmy przesadnie drobiazgowi. Tak jak drobiazgowy nie był zastępujący Polaka na środku ataku Belg już po meczu. Dlaczego Napoli przegrało? Bo mieliśmy pecha – odpowiedział Mertens reporterowi. Fatalna gra w defensywie to nie jest pech. Naprawdę.

Pechem można uznać jedynie sędziego Karasiewa. Rosjanin mylił się jednak w obie strony, bo Napoli przyznał niesłusznie karnego, a Besiktasowi uznał gola na 3:2 po faulu i spalonym. Niefart Azzurrich, że na ich niekorzyść pomyłka przyszła tak późno i ustawiła wynik końcowy. Ot, nie zwalałbym niczego na fatum. Panie Dries, wystarczyłoby wykorzystać sytuację z trzeciej minuty…

Za pech nie brałbym również nietrafionego karnego Lorenzo Insigne. To po prostu słaba głowa Włocha, co tylko potwierdziły jego łzy, gdy został wygwizdany przez kibiców Napoli. Wiadomo, nie pochwalam zachowania tifosich, bo to głupota, jednak skrzydłowy Azzurrich jest postacią nad wyraz wrażliwą. Ciekawy jestem, jak psychika Jorginho, przeskakując do innego „pechowca”, wytrzyma krytykę po kolejnym słabym występie. Wszak to jego podanie dało pierwszego gola Aboubakara. Strach pomyśleć natomiast o Maurizio Sarrim – chłop rotować nie umie, zmianom w drużynie brzydzi się jak homoseksualista pi…zzy. A tu na ławce siedzi młody Diawara – wypoczęty, z potencjałem, gotowy do gry. Zmieniać, nie zmieniać. Pewnie nie zmieniać, znając życie.

Zbliżając się do finiszu, krótko dwie sprawy. Pierwsza – po meczu z Romą social media obiegło wideo z młodym kibicem Napoli, który rozpaczą zareagował na pudło Jorginho. Co zrobił pomocnik Azzurrich? Zaprosił dzieciaka na trening zespołu oraz spotkanie z Besiktasem. Ciekawe, jak po środowym wielbłądzie udobrucha młodziaka? Druga i ważniejsza rzecz – po raz pierwszy w pomocy gospodarzy wystąpił od pierwszej minuty w Lidze Mistrzów Piotrek Zieliński. Polak zagrał przyzwoicie, ale bez fajerwerków, jak zresztą cała drużyna. Na pewno spotkanie z Besiktasem mu nie zaszkodziło. Czy w czymkolwiek pomogło? Nigdy w życiu.

Kończąc już – Napoli poważnie zaszkodziło sobie tą porażką. Miał być historyczny awans po zaledwie trzech meczach, pierwsza taka sytuacja w dziejach Ligi Mistrzów. A tu nie dość, że podstawowy warunek (wygrana z Turkami) nie został spełniony, to jeszcze Benfica miała czelność pokonać Dynamo w drugim pojedynku grupowym. Miało być świętowanie, jest nerwówka – Azzurri wciąż przewodzą stawce, ale mają tylko punkt przewagi nad Besiktasem i dwa nad drużyną z Lizbony. Zabawa zaczyna się od nowa.

PS Wiecie, że Aboubakar nie strzelał w tym sezonie aż do czasu pojedynku z Napoli? Czemu mnie to nie dziwi…

DRUGA TWARZ
Fiorentina wygrała drugi mecz w fazie grupowej Ligi Europy. Florentczycy nawet nie tyle poważnie traktują te rozgrywki, co trafili na naprawdę przeciętną grupę. Jeśli wiceliderem tabeli jest KARABACH AGDAM, to wiedz, że wiesz za dużo. Wszystko wskazuje na to, że już wkrótce Viola zapewni sobie awans do dalszych gier, choć w tym momencie nad rzeczonym zespołem z Azerbejdżanu oraz Thessalonikami ma ona tylko trzy punkty przewagi.

1/16 finału swoją drogą, ale patrząc na ogólniejszy obraz cieszy zaangażowanie klubu, bo każde zwycięstwo to cenne punkty do rankingu. I proszę nie pisać, że i tak w końcu Serie A dostanie to czwarte miejsce w LM, choćby się rękami i nogami zapierała. Gra drużyny Paulo Sousy może tifosich Fiorentiny cieszyć dodatkowo z zupełnie innego powodu. Każdy dobry mecz w Lidze Mistrzów daje bowiem nadzieję na lepszą formę w lidze. Paradoksem jest liczba goli tej ekipy w obu rozgrywkach – w zaledwie trzech pojedynkach w Europie Viola ustrzeliła osiem bramek, tymczasem na uzbieranie ledwie sześciu trafień w Serie A potrzebowali piłkarze z Artemio Franchi… ośmiu meczów. Lubię to sobie tłumaczyć nie słabością grupy LE, ale raczej wysokim poziomem Serie A. Tak ku pokrzepieniu serc, a co!

Będąc poważniejszym – musi zastanawiać, że pierwszy skład w lidze włoskiej strzelił tylko raz więcej niż jednego gola w spotkaniu. To jeden z najsłabszych wyników w lidze, nawet ostatnie Crotone jest na równi z florentczykami pod względem trafień. Może czas na jakąś rotację również w Serie A? Może na częstsze szanse w drużynie zasługuje Vecino? A może po prostu czasem warto odejść od gry trójką w środku obrony i zagrać dwoma stoperami i ustawieniem 4-3-1-2? Tak popularnym we włoskiej ekstraklasie schemacie, do którego zdają się we Florencji mieć wykonawców. Na pewno Liga Europy da Sousie do myślenia, bo musi sobie trener zdawać sprawę, że na samych wynikach w pucharach daleko nie zajedzie. A już widziałem takich, którzy wywozili go na taczce z Artemio Franchi po bezbramkowym remisie z Atalantą w weekend.

Przechodząc do przebiegu samego pojedynku, bardzo szybko Fiorentina zdobyła przewagę dwóch goli i w drugiej połowie przyjęła rywala na swojej połowie. Ja wiem, że to tylko Slovan z Liberca, zwykłe Pepiki. Ale szybko się taka taktyka na gościach zemściła. Zrobiło się nerwowo, na szczęście Viola zaczęła grać mądrzej, a może gospodarze głupiej, z większą brawurą? Jakby nie było, Babacar zrobił to, co do niego należało – dobił rywala i skończyło się spokojnym 3:1. Zupełnie inną twarz pokazała ponownie nie tylko cała drużyna, ale również Nikola Kalinić. Siedem meczów w Serie A i ledwie jeden gol. Trzy spotkania Ligi Europy to trzy trafienia i asysta. Doppietta przeciwko Slovanowi to kolejny przykład, że piłkarze czytają moje podsumowania kolejek Serie A. Niko się wnerwił i pomyślał – ja mu pokażę! Facet nie tylko strzelał, robił to w piękny sposób.

O ile, druga bramka to, jak skomentował włoski komentator il regalo, komiczny w dodatku, to świetne wyczucie w przyjęciu Chorwatowi na pewno pomogło. A trafienie na 1:0? Moi drodzy, zakładajcie czapki, by mieć co ściągnąć. Gol wart wielu riplejów ze zgoła innych powodów niż kabaret w linku powyżej.

Brawo Niko, właśnie o taką reakcję mi chodziło.

PS Pomarańczowe koszulki Fiorentiny będą pięknie wyglądały na pierwszym śniegu.

INTER ŻYJE? NIECH ŻYJE BATMAN!
Byłem dziwnie przekonany, że nie trzeba się martwić o nerazzurrich. Skąd ten optymizm, skoro grali z najmocniejszą drużyną grupy, a wcześniej dostali srogo po tyłkach od teoretycznych chłopców do bicia z Izraela i Czech? Jak to zwykle bywa, dobre samopoczucie przychodzi z powodów iluzorycznych, abstrakcyjnych wręcz (niedorzecznych względnie) – nerazzurri spotykali się z angielską ekipą, a jeśli komuś w Europie idzie często gorzej od Italii, to są to właśnie zespoły z Premier League. Stąd też miałem nadzieję, że Southampton poprzestanie na czterech punktach po trzech meczach grupowych.

To oczywiście nie było wszystko. Frank De Boer wyraźnie bał się o swoją posadę. Koniec z głębokimi rezerwami na Ligę Europy, w końcu skład Interu wyglądał poważnie. Wprawdzie sami właściciele nerazzurrich nigdy nie ukrywali, że ważniejsza jest walka o podium Serie A niż podrzędne (nie bójmy się tego słowa) rozgrywki europejskie, ale odpadnięcie po fazie grupowej najpewniej by nie przeszło. Tym bardziej w obliczu pozycji klubu we włoskiej ekstraklasie. Zarząd potrzebował dobrego wyniku i takowy otrzymał. Tylko wynik, bo ten należy bezsprzecznie uznać za zdecydowanie lepszy od gry. Jeden gol, bardzo ładny i skromne 1:0. Nerwówka trwała do samego końca, ale ostatecznie świetne nabiegnięcie i torpeda Antonio Candrevy wystarczyła na Świętych. Angielska ekipa nie może być zadowolona. Zrozumiecie, gdy zacytuję komentatorów Sky Sport Italia. Włosi nazwali pierwszą połowę w wykonaniu nerazzurrich krótko – ABSURD. Nie w sposób się nie zgodzić. Jak rozwinęli tę konstatację? Grzebiąc podopiecznych De Boera siedem stóp pod ziemią: Inter wyglądał słabo nie tylko jako drużyna, ale również jako zbiór indywidualności. I tak źle, i tak nie najlepiej.

Jeśli kogoś mógłbym pochwalić w jedenastce nerazzurrich, to byłby to Miranda, który ponownie pokazał sporą klasę. To niemal zawsze solidny obrońca, który bardzo często gra dużo powyżej tego poziomu i wchodzi na półkę dostępną niewielu defensorom. Łatał, czyścił, sprzątał po kolegach. Złota rączka. Dodatkowo irytować siedem tysięcy kibiców Southampton mogło na Stadio Giuseppe Meazza również to, co między słupkami wyrabiał Samir Handanovic. Po weekendzie ligowym pisałem już, że mistrzów nie można strącać z piedestału po słabszym występie.

Sprawdziło się w Europie z Buffonem, wrócił SuperGigi. Bez pudła trafiłem również ze słoweńskim bramkarzem Interu. Samir uratował drużynie punkty, przywdział czarny kostium, znak Nietoperza ponownie zaświecił nad Mediolanem. Wrócił Batmanović!

Powroty bywają różne, wszystkie nie mogą być tak udane, jak ten powyższy. Po długiej banicji do składu Interu został przywrócony Brozovic, którego De Boer odsunął od drużyny po niezbyt mądrych pretensjach Marcelo odnośnie limitowanego czasu gry. No cóż, w środku pola nerazzurrich konkurencja jest ogromna. W czwartek nie dał Chorwat powodów trenerowi, by postawić na niego w najbliższym czasie ponownie – czerwona kartka mogła pogrzebać Inter, ostatecznie udało się wygrać pomimo osłabienia. Szczerze mówiąc, jeśli w zimie/lecie znajdzie się jeszcze kupiec, który byłby zainteresowany wyłożeniem około 30 milionów za pomocnika, to nie wiem, czy włodarze Internazionale nie powinni bardzo poważnie jej rozważyć. Nie wiem bowiem, czy z Brozovicia coś jeszcze w Mediolanie będzie. Z przyjemniejszych tematów – wygrana oznacza, że marzenia Interu wciąż trwają. Chociaż piłkarze De Boera wciąż zajmują ostatnią pozycję w tabeli grupy K, to tracą jeden punkt do Hapoelu i Southampton, a ledwie trzy do liderującej Sparty Praga. Nieśmiało czekamy na mały comeback? Niechby się pożegnali z LE z podniesionymi głowami. To nie są chyba zbyt wygórowane wymagania, prawda?

PS Wszystkich zmartwionych absencją Andrei Ranocchii – spokojnie, po prostu się wykartkował. Choć dla Interu pewnie lepiej by było, o ile wciąż myślą o awansie, by Żaba z ławki się nie podnosił, to on wróci. W stylu lepszym niż Handanovic. Zobaczycie.

STABILNE SASSUOLO
Neroverdi jechali do Wiednia z jedną myślą – nie przegrać. Każdy inny wynik przed rundą rewanżową był dla nich dobry. Cztery punkty w grupie z Genkiem i Bilbao na półmetku tej fazy rozgrywek to wynik przyzwoity. Oczywiście mogło skończyć się lepiej, bez wpadki z Belgami Sassuolo byłoby samodzielnym liderem z w miarę bezpieczną przewagą nad resztą stawki. Na szczęście dla Włochów, Athletic również poległ na Cristal Arena i wciąż jest ostatni w tabeli. Cała grupa F jest zresztą przezabawna zważywszy, że jedyną ekipą, która zatrzymała lidera jest Rapid, czyli na papierze najsłabsza drużyna w stawce. I nie piszę tutaj o jakimś tam remisie, w Wiedniu gospodarze wygrali z Belgami 3:2. Tutaj dochodzimy do tematu przewodniego – wszyscy radzą sobie dobrze u siebie, również Sassuolo. Jedyny komplet neroverdi zaliczyli na MAPEI Stadium, gdzie roznieśli Athletic. Baskowie wszystkie punkty również zdobyli u siebie. Jednym słowem, karuzela wyników trwa, teraz swoje odrobić powinny przed własną publicznością ekipy z Półwyspów.

Dlatego też, jeśli trend się utrzyma, nie zdziwi mnie ostateczny awans właśnie ekip zza Alp i Pirenejów. Nie wiem jak drużyna z Bilbao, ale Sassuolo nie miało się czego wstydzić w czwartek – to kolejny powód, by na nich stawiać. Wprawdzie neroverdi stracili bramkę, a wyrównał za nich rywal samobójem, ale wystarczyły momenty przyspieszenia, by Rapid się gubił. A podopieczni Eusebio Di Francesco pokazywali takie akcje dwójkowe, że głowa mała. Mam wrażenie, że drużyna z MAPEI Stadium płaci swoiste frycowe za brak pucharowego doświadczenia. Niby wie jak, niby umie, niby wygląda nieźle, ale stale czegoś brakuje, szczególnie poza domem. Jak płacić, to z awansem na końcu. Taką mam nadzieję. A niechby wygrali wszystkie pozostałe mecze po samych samobójczych trafieniach. Oby były tylko równie śmieszne, jak ten Schrammela.

Patrząc na czwartą kolejkę fazy grupowej, to właśnie rewanże za wczorajsze starcia będą kluczowe. Jeśli Athletic i Sassuolo pokonają czwartkowych rywali za dwa tygodnie u siebie, to czeka nas arcyciekawa sytuacja w tabeli. Takie emocje są zawsze mile widziane w tym momencie rozgrywek. Nie ma nic gorszego niż Szachtar Donieck z grupy H i jego dziewięć punktów z bilansem bramkowym 8:0. Prawdziwy kibic chce krwi, niepewności, cierpienia. To hartuje, a i satysfakcja później zdecydowanie większa.

Eusebio Di Francesco nieco zamieszał w składzie na to spotkanie i choć „nieco” jest tutaj kluczowe, to na boisku zobaczyliśmy chociażby Alessandro Matriego. Mitra gola nie strzelił, ale było widać, że jest głodny gry. Cóż jednak z tego, skoro ledwie pojawił się Defrel, a człowiek już od pierwszych sekund bytności Francuza na murawie wiedział, dlaczego to on jest pierwszym wyborem trenera. Gregoire jest geniuszem. Nie uważam, by miał zadatki na piłkarza wybitnego, albo że wkrótce dołączy do światowej czołówki. W to raczej nie uwierzę, 25-latek raczej nie okaże się późnym odkryciem europejskiego futbolu. Ale będzie bożyszczem kibiców wszędzie, gdzie będzie grał. To taki francuski Fabio Quagliarella, człowiek od pięknych trafień. Tak było w weekend z Crotone, tak można podsumować go również po czwartkowym pojedynku. Wielka szkoda, że w obu przypadkach coś mu przeszkodziło – w Serie A poprzeczka, w Lidze Europy bramkarz.

Jeśli Defrel ma czego żałować, to jak ma czuć się gracz Rapidu, niejaki Joelinton? W 43 minucie pojedynku 20-letni Brazylijczyk wypożyczony do Wiednia z Hoffenheim postanowił strzelić gola wartego Nagrody Ferenca Puskasa. Złożył się do przewrotki, huknął potężnie, ale o poprzeczkę. Spokojnie jednak, młody jest, swoje strzelić jeszcze zdąży. A ogromnej kariery nie zrobi – wróżę z fusów. Za to przyzwoitą na pewno.

View post on imgur.com

TYPOWA ROMA
Roma. Roma nigdy się nie zmienia. Inne rozpoczęcie akapitu o giallorossich byłoby nieodpowiednie. Umówmy się, rzymianie znowu to zrobili. Znowu dali ciała na arenie międzynarodowej. Pewnie, remis z Austrią Wiedeń to nie 1:7 z Manchesterem United, ale wciąż spory wstyd. Smród też pozostaje. Do gry ofensywnej nie można było mieć zastrzeżeń, ponownie zawiodła obrona. Teraz najśmieszniejsze – Luciano Spalletti wymienił 2/3 drugiej linii i całą ofensywę. Bez zmian pozostała tylko, jakżeby inaczej, defensywa. Oczywiście poza bramkarzem, bo jak już tłumaczyłem redaktorowi Ryczelowi, Wojtek Szczęsny podczas Ligi Europy odpoczywa, a swoją szansę dostaje wówczas jego rywal, reprezentant Brazylii Alisson.

I to właśnie tyły pokazały jak bardzo są do tylnej części ciała. W weekend z Napoli były błędy, ale Azzurri nie byli tak bezlitośni jak rywal z Austrii. Brzmi niedorzecznie, ale tak to wyglądało. Goście wykorzystali wszystko to, co dał im los, a dokładniej Juan Jesus i Fazio. Brak mi słów do tej dwójki. Roma dostała za Miralema Pjanicia blisko 40 milionów euro i nie dość, że nie załatała dziury po samym Bośniaku, to w dodatku „wzmocniła” obronę szrotem. Brutalnie, ale myślę, że celnie. Zresztą, nie ma się co z nimi cackać, bo na pewnym poziomie po prostu nie wypada wypuszczać zwycięstwa, gdy prowadzi się na osiem minut przed końcem spotkania 3:1. Tymczasem dwie podobne bramki w przeciągu nawet nie 120 sekund dały przyjezdnym remis i utrzymanie statusu quo w grupie.

Jeśli nie jest defensywie rzymian wstyd przed nimi samymi, to powinni w szatni osobiście przeprosić Francesco Tottiego. Po pierwsze, zepsuli mu jubileusz. 40-latek rozegrał w czwartek setny mecz w europejskich pucharach i znowu pokazał, że to całe starzenie się nie musi być tak straszną sprawą. Po raz kolejny Il Capitano popisywał się idealnie ułożoną stopą (która reaguje chyba szybciej niż mózg) i genialnym przeglądem pola. Bez większego wysiłku skończył z dwiema asystami na koncie. W tym momencie kluczowych podań zamienionych na gole ma już na swoim koncie pięć i przewodzi klasyfikacji asystentów Ligi Europy. O ile na Fazio czy Juana Jesusa szkoda słów, tak poczciwy Franek co występ odbiera mi mowę. Wieczny jak legenda, która go otacza.

Wiele wskazuje, że za dwa tygodnie w Wiedniu czeka nas mecz o pierwsze miejsce w grupie. Miejmy nadzieję, że tym razem rzymianie przezornie strzelą nie trzy, a sześć goli, coby rywal nie zdążył ich dogonić. Wszak za plecami giallorossich czai się groźna Astra. Rumuni pokonali Victorię w Pilźnie 2:1. Tak tę samą drużynę, która zremisowała zarówno z Austrią, jak i Romą. Czasem głupieję patrząc na suche wyniki. Wystarczy jednak zainteresować się przebiegiem pojedynku na Doosan Arena, by wszystko mieć już jak na dłoni. Przyjezdni z Giurgiu zaskoczyli rywala, choć to piłkarz gospodarzy był gwiazdą meczu. Tomas Horava najpierw zaliczył samobója na 0:2, by w samej końcówce podejść do rzutu karnego i uderzyć tak, że golkiper był górą. Na szczęście dla zawodnika Viktorii udało się z jedenastki trafić na raty. Uff, to się nazywa pracowity wieczór. Ale nawet gracze z Pilzna nie stoją na straconej pozycji – do pierwszego miejsca tracą tylko trzy punkty.

Tak więc wszystko w rzymskiej grupie pozostaje otwarte, a szkoda, bo można było pozamiatać i mieć awans może nie w kieszeni, ale na wyciągnięcie ręki na pewno. Jeśli miałbym szukać pozytywów, to poza Tottim byłaby to forma El Shaarawego. Głodny gry, bezbłędny w wykończeniu, idealnie czuł spalonego – to cechowało Faraona w tym spotkaniu. Później natomiast wszedł Edin Dzeko i tak naprawdę #efektDzeko sprawił, że Austria wyrównała. Nikt mi nie wmówi, że dwa trafienia gości w kilkanaście sekund po pojawieniu się Bośniaka na boisku to przypadek. Nie, nawet nie próbujcie. Pójdę w zaparte.

Kończąc już, kilka ciekawostek, o których pisałem już w wielu miejscach (takich jak Twitter i Facebook). Jeśli ktoś jeszcze nie wie – Sassuolo i Roma spotkały się w czwartek z dwiema drużynami z Wiednia, które w niedzielę zagrają między sobą w derbach tego miasta. Co więcej bezpośredni mecz Romy z Sassuolo wypada we środę. Za sześć dni. A tydzień później rewanże w Europie. #LEcepcja
__________________________________
To by było na tyle, jeśli chodzi o debiut prawdziwego „Mrużąc oczy…” na łamach ZzaPołowy. Stałym czytelnikom macham serdecznie, nowych witam równie wylewnie. Z mojej strony to tyle, wystarczająco rozpisałem się powyżej 🙂

I jak zawsze – doceniacie moją pracę? Wiem, że tak. Dlatego też rozpropagujcie ją. Pokażcie koledze, babci, kotu. Wrzućcie link na forum waszego klubu, u konkurencji też możecie. Nie bądźcie samolubni, dajcie innym szansę na poznanie cyklu, z którym rozpoczynacie tydzień! Niech to będzie Wasza cegiełka do sukcesu „Mrużąc oczy…”, niech to będzie moje wynagrodzenie 🙂