Mrużąc oczy: Barzagli i szara strefa

Barzagli
Jedno zdjęcie, jedno zdanie, jedna informacja. Wymiarów więcej niż niektórzy pragnęliby dostrzec. „Problemy osobiste” Andrei Barzagliego to temat numer jeden mediów sportowych w Italii. Temat oczywisty i prosty, szczególnie dla gorącokrwistych Włochów, ale mnie owa krew zalewa dopiero, gdy ktoś zabrania mi myśleć i podsuwa oczywiste wnioski. Szczególnie że nikt nie jest idealny. Każdy ma swoją szarą stronę, ja też. I brzydzę się siebie. Z różnych powodów.

Na wstępie przyznaję – sam daję się czasem ponieść tym południowym emocjom. Tak było chociażby w przypadku koszulki Lazio pod nogami Pjanicia, ale nie ma tego złego, człowiek uczy się z każdym tekstem. I tak ja wiem już, że należy oddzielać ziarno od plew dużo dokładniej, niż robią to włoskie media, często jednowymiarowe, ukierunkowane w konkretną stronę – zależnie od siedziby danego dziennika. Nie przesadzam, wystarczy porównać choćby okładki „Tuttosport” z pozostałymi tytułami sportowymi – założona w 1945 roku gazeta nigdy nie ukrywała swojej turyńskiej proweniencji.

Do sedna jednak, dość dygresjom. Po wygranym przez Italię meczu z Albanią (w wiadomych eliminacjach do wiadomych mistrzostw) Andrea Barzagli poprosił o zwolnienie z reszty zgrupowania. Pojedynek o punkty za Włochami, nikt nie miał z tym problemu, szczególnie gdy obrońca powołał się na „powody osobiste”. W życiu bywa różnie – wiemy o tym wszyscy, niezależnie, czy naszym największym zmartwieniem jest brak kasy na nowe Air Maxy za 3,5 stówy, czy może raczej to, za co jutro kupimy chleb. Darujmy sobie wartościowanie, bo nie w nim rzecz. Niemniej jednak – facet poprosił o wolne i kimże my jesteśmy, by oceniać jego powody? Mi wystarczy świadomość, że na początku sezonu kilka meczów opuścił Leo Bonucci. Również z „powodów osobistych”, również nie chwalił się wszem i wobec, o co chodzi. Poważnie chory syn, potencjalnie śmiertelnie, pisałem o tym i o jego harcie ducha.

Właśnie ze względu na Leonardo jestem daleki od oceny tego, dlaczego ktoś bierze sobie wolne. Nie moja sprawa, nie moje życie. Do tego stopnia, że nie wiedziałem nawet o opuszczeniu przez Barzagliego zgrupowania aż do dzisiejszego poranka, gdy media zaczęły obiegać zdjęcia „powodów osobistych” piłkarza Juventusu. Z klubu nocnego, w którym zapozował z DJ-em. Cholera, stawiam raczej na „air maxy”, nie „chleb”.

Choć włoska strona internetu bardzo szybko postarała się, bym zrozumiał całą sytuację. Mało tego, dzięki szeregowi interpretatorów nie muszę już nawet sam myśleć. Mieli jednak pecha, bo w to wyjątkowe niedzielne popołudnie mam dużo wolnego czasu – liga nie gra, dzieje się niewiele, a ja już sobotę zrobiłem sobie wyjątkowo NIEPRACUJĄCĄ. Mózg więc nie tyle odpoczął, co po prostu zaczynał się buntować: ile można oglądać „Przyjaciół” i ogrywać „Deus Exa”? Ano, w moim przypadku nie za długo, przynajmniej nie bezczynnie. Szare komórki paliły się do działania, palce same rwały się do klawiatury. Więc myślę i piszę.

Przyjmuję rozumowanie innych – piszę. Ale to nie jest tak bardzo jednowymiarowe – myślę. Świat nie jest czarno-biały, każdy mający wejście w dorosłość za sobą przynajmniej chwilę temu wie, że najłatwiej jest balansować między tymi kolorami i pozostawać w szarej strefie. Mieć swoje priorytety, swoje ideały, ale nie rozdzierać szat, gdy trzeba je zdradzić dla większego dobra czy prostych korzyści. Nic bowiem, powtórzę się, nie jest jednowymiarowe. Pracuję w trzech redakcjach, by wyżyć z tej roboty. Ni się chwalę, ni żalę. Piszę to tylko po to, by uzmysłowić, że nie biję piany, gdy ktoś każe mi zrobić pieprzony clickbait. Dlaczego? Ano, choćby dlatego, że mam na tyle umiejętności, by takiego klikacza zrobić na tyle strawnego, by potencjalny czytelnik nie zwymiotował nim przed wejściem w link. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że wejścia na gównotekst pozwolą mi zarobić, a co za tym idzie, napisać taki tekst jak ten albo niedawną historię Venezii, której stworzenie zajęło mi bite trzy dni.

Oczywiście, można mówić o misji dziennikarskiej, chodzenie na skróty nie jest mile widziane nigdzie. Ale co jakiś czas róg tu i tam zetnie każdy. Bo tacy już jesteśmy. Różnica jest jednak taka, że gdy robi to szeroko pojmowany pismak, to jest to w pełni publiczne. Gdy Ty opuścisz powtórzenie czy serię na treningu, nie doliczy się tego nikt poza Tobą. O owej misji dziennikarskiej, co ciekawe, mówią jednak głównie ci, którzy mają wygodną posadkę, która pozwala im na rzucanie takimi frazesami. Moje podejście jest nieco inne – potrafię żyć z tym, że w jednej redakcji muszę podzielić kilka zdań tekstu na pięć podstron. Wiecie dlaczego? Bo później mogę wejść na ZzaPołowy i spojrzeć na choćby tekst wspominkowy o Johnie Charlesie albo otworzyć nowy numer CD-Action i zobaczyć swój pseudonim przy 3-stronicowym artykule o jakiejś mojej pasji.

Oczywiście, że wolałbym pisać jedynie rzeczy ambitne na „110%”. Chciałbym być na tym poziomie, ale jeszcze nie jestem. Jednocześnie jednak nie czuję się gorszy, pod żadnym pozorem. Pawła Zarzecznego, tak często teraz (co zrozumiałe) cytowanego, nie znałem zupełnie, nie czytałem nawet (bo nie czytam niemal nikogo, z zazdrości – podejrzewam). Trafiłem jednak na jedną wspólną cechę ze świętej pamięci legendą. Też często zdarza mi się poniższy dialog:

– Bardzo dobry tekst.
– Wiem.

Bo, kurwa, wiem. Po prostu. Nie jestem nieskromny, wolę myśleć, że znam swoją wartość. Podobnie wiem, że nie zawsze trzymam poziom tak wysoki, by móc to „wiem” powiedzieć. Ale nie muszę innych wyprowadzać z błędu. Skoro słabszą formę uważają za wysoką, to oczy im zbieleją, gdy wskoczę na najwyższe obroty.

Ja nie o tym jednak, przynajmniej nie pierwotnie. „Powody osobiste” – i mnie się zdarzają. Gdy zaśpię, gdy jestem zawalony robotą w dwóch pozostałych miejscach pracy, a muszę iść do trzeciego. Kłamię, zdarza się. Szara strefa bywa wygodna, nie przeczę. Czy mam wyrzuty sumienia? Pewnie, że mam. Ale jakoś radzić sobie trzeba. Bierzcie kamienie i nie krępujcie się, by rzucić. To znaczy, tylko ci, którzy sami nigdy nie dali się skusić szarości.

Wiecie, czego jednak nie robię, gdy ukrywam się za fasadą „osobistą”? Nie korzystam z mediów społecznościowych, nie afiszuje się tym, co robię w tym czasie. I pod tym względem zdjęcie Barzagliego uznaję za strzał w stopę, a obrońcę Juventusu za idiotę. Nie definitywnie, tylko w tej konkretnej sytuacji. Nie dość, że pokazał lekceważenie dla barw (przynajmniej według niektórych), to rozpoczął dyskusję – w przyszły weekend bardzo ważne starcie ligowe z Napoli, więc starszy już defensor po prostu postanowił sobie przed nim odpocząć. Prawdziwe powody nie mają znaczenia, nie ma znaczenia zupełnie nic, bo wyrok został już podjęty. Tak działa internet. Nie ma znaczenia, że w na dobrą sprawę można wszystko to uznać za przedwczesne usprawiedliwianie porażki przez neapolitańczyków. Niechby i tak było – sam się chłop prosił. Wystarczyło nie pozować do zdjęcia.

Co teraz Andrea powinien natomiast zrobić? Nie ma dobrej odpowiedzi – powrót na zgrupowanie do Coverciano to jednoznaczne przyznanie się do winy. I częściowe uratowanie twarzy. Pozostanie w domu i zajmowanie się „problemami osobistymi” też wyjściem idealnym nie jest. W tym momencie obie opcje to szara strefa. Barzagli już się ubabrał w gównie – albo się umyje (ale zapaszek i tak pozostanie), albo poczeka aż wszystko, no cóż… przyschnie.

Jak bardzo byśmy tego nie chcieli, życie nie jest jednowymiarowe i nie ma idealnej, czystej recepty na wszystko. Najważniejsze to znać własną wartość. Żyć tak, by brzydzić się siebie jak najrzadziej. A kamienie zostawić tym, którym WYDAJE się, że są bez skazy.

Nikt nie jest. I wszyscy o tym wiemy.