Setki milionów wydawane na transfery, dziesiątki milionów na pensje, godziny, dni, tygodnie spędzane na analizowaniu najlepszych możliwych rozwiązań, także tych personalnych… Zwykle dotyczy to piłkarzy, ale podobnie jest także na rynku trenerskim. Dobry opiekun drużyny, wbrew opinii tych, którzy wierzą w tzw. „samograje”, jest często najważniejszą osobą w klubie. Od niego zależy zadowolenie zawodników, ich losy, rozwój, utrzymanie w lidze bądź wywalczenie określonego miejsca. W piłce nożnej wiele procesów decyzyjnych przypomina wymyślanie koła na nowo, choć po fakcie często i tak okazuje się, że wszystkie „mądre głowy” jednak były w błędzie. Co wtedy? Wtedy, niczym w znanym memie, uderza się w przycisk z napisem „trener tymczasowy”…
Rok, cztery miesiące i 28 dni – tyle na trenerskim stołku wytrzymał w Arsenalu Unai Emery. Jak na kogoś, kto znalazł się w gronie rozważanych miesiącami potencjalnych następców Arsene’a Wengera i ostatecznie został wybrany przez włodarzy „The Gunners”, delikatnie ujmując – nie podołał. Były trener Sevilli czy PSG dobre wrażenie sprawiał przede wszystkim na początku swojej pracy i nie zmienia tego fakt, że prawie wygrał Ligę Europy i prawie zajął miejsce w TOP4. W tym biznesie „prawie” robi kolosalną różnicę. Gwoździem do trumny okazały się jednak ostatnie tygodnie, w których Arsenal mógł przybić sobie piątkę z zawodzącym na całej linii sąsiadem z północnej części Londynu. Wyrównanie najgorszej klubowej serii od 1992 roku (ZOBACZ) było dobrym powodem, by w końcu powiedzieć „dość” i podziękować Hiszpanowi za współpracę.
Arsenal zderzył się ze ścianą. W klubie od dawna można było przygotowywać się na odejście Wengera i ustalić czego, a raczej kogo, potrzeba klubowi. Emery od początku wydawał się dość „dziwnym” wyborem, choć oczywiście nie zdziwilibyśmy się, gdyby zamknął nam wszystkim usta i zaczął seryjnie wygrywać. Tak w piłce też bywa. Wszystko skończyło się jednak według scenariusza, którego obawiała się duża część kibiców „The Gunners”. Może nawet gorzej, sądząc po doniesieniach na temat reakcji piłkarzy, którzy wiadomość o zwolnieniu Emery’ego mieli przyjąć z radością. „Szukasz tego trenera piąty miesiąc i wszystko to jak krew w piach…” – chciałoby się rzecz, parafrazując kultową scenę z filmu „Dzień Świra”. Kluby podejmując nietrafione decyzje wsadzają się na karuzelę, w której każdy kolejny wybór jest jeszcze gwałtowniejszy, jeszcze mniej przemyślany i jeszcze bardziej ryzykowny. Rozwiązanie? Właśnie trener tymczasowy.
„Chodź no na chwilę, zajmiesz się chłopakami, dopóki nie znajdziemy nikogo lepszego od ciebie” – mniej więcej tak można opisać podejście klubów, decydujących się na taki krok. Oczywiście jest to zrozumiałe, ponieważ na tym rynku naprawdę trudno trafić w dziesiątkę, a przecież tego chce chyba każdy klub. Największym paradoksem jest w tym wszystkim to, że ci trenerzy „gorszego sortu” (bo przecież nikt nie brałby na okres próbny takiego Ancelottiego czy Mourinho) często zaczynają odnosić zaskakująco, czy wręcz szokująco dobre wyniki. „Efekt nowej miotły” potrafi zdziałać cuda, ale piękny sen najczęściej kończy się równie szybko, co brutalnie. O dziwo ma to miejsce już wtedy, kiedy trener tymczasowy… przestaje być tymczasowy. Przykładów nawet nie trzeba szukać daleko, wystarczy zostać w angielskich klimatach.
Dobre złego początki
Najbardziej znanym przykładem wciąż pozostaje chyba Chelsea z sezonu 2011/2012. Odkąd Roman Abramowicz kupił Chelsea, obsesyjnie marzył o zdobyciu Europy, wygrywając Ligę Mistrzów. Przez lata wykładał kosmiczne jak na tamte czasy pieniądze, ściągnął Mourinho, potem kilku innych znanych i poważanych trenerów. W 2011 roku wybór padł na „nowego Mourinho”, za jakiego uważano Andre Villasa-Boasa. Portugalczyk nie udźwignął jednak ciężaru przypodobania sobie szatni pełnej gwiazd, co na początku 2012 roku poskutkowało zwolnieniem. Kluczem były porażki z Napoli (1:3) i West Bromem (0:1). Sezon wydawał się stracony. Wtedy w rolę „strażaka” wcielił się Roberto Di Matteo, będący do tamtej pory asystentem „AVB”. Włoch w Premier League furory nie zrobił i zakończył sezon spadając na szóste miejsce. Ale przecież nie z tego go pamiętamy. Chelsea pod wodzą Di Matteo najpierw odwróciła losy dwumeczu z Napoli, by następnie wygrać całą Ligę Mistrzów, eliminując w półfinale Barcelonę z rozpędzonym Leo Messim. Po takim sezonie Roman Abramowicz nie miał wyboru i wręcz musiał zakontraktować Włocha na stałe. To był koniec pięknej przygody – Chelsea na początku sezonu 2012/2013 zawodziła, a Di Matteo został zwolniony już w listopadzie.
„The Blues” podobne przygody mieli także z innym trenerem. W 2008 roku niespecjalnie spisującego się Scolariego zastąpił Guus Hiddink, łącząc tymczasową posadę z rolą selekcjonera reprezentacji Rosji. Efekt? 24 mecze, 17 (!) wygranych i tylko jedna porażka. Chelsea była jedną z najlepszych drużyn rundy wiosennej, wygrała Puchar Anglii, a w Lidze Mistrzów… No właśnie – w Lidze Mistrzów odpadła po pamiętnym dwumeczu z Barceloną, który Didier Drogba podsumował swoim „it’s a fu*king disgrace”. Gdyby wtedy zdecydowano się na Hiddinka dwa miesiące wcześniej i dopisałoby trochę więcej szczęścia (i decyzji arbitra), kto wie, czy Chelsea nie zakończyłaby sezonu 2008/2009 nawet z trypletem. Wtedy – mimo błagań kibiców – Holender nie podpisał stałej umowy, skupiając się tym samym w pełni na kadrze.
Pora na kolejny przykład, o dziwo wciąż pracujący. Tak jest – to słynny „Ole’s at the wheel”. Zastąpienie Mourinho przez Solskjaera było jednym z najradośniejszych wydarzeń dla kibiców Manchesteru United w ostatnich latach. 12 meczów z rzędu w Premier League bez porażki (w tym 10 zwycięstw), trzy na trzy wygrane mecze w FA Cup, do tego wyeliminowanie PSG w Lidze Mistrzów. Druga część grudnia, dwa pierwsze miesiące 2019 roku i początek marca, były dla sympatyków „Czerwonych Diabłów” pięknym snem. Solskjaera zdążono już wynieść pod niebiosa i nazwać cudotwórcą, który przywróci Manchesterowi chwałę. Czar prysł właśnie w marcu, kiedy to zdecydowano się podpisać z Norwegiem normalną umowę. Dwie porażki z Barceloną, odpadnięcie w FA Cup z Wolverhampton, wypuszczenie czwartego miejsca w lidze… Nowy sezon także nic nie zmienił, a jeśli już – raczej na gorsze. Ledwie ocieranie się o pierwszą szóstkę i pięć wygranych po 15 kolejkach nie jest tym, na co liczono. Czar „okresu tymczasowego” prysł na dobre.
Nowa, trudna rzeczywistość
W takiej sytuacji znalazł się obecnie Fredrik Ljungberg – jeden z ważniejszych zawodników Arsenalu na przełomie wieków, członek słynnych „The Invincibles”. 42-latek, będący w ostatnich miesiącach asystentem Emery’ego, stanął przed niezwykle wymagającym wyzwaniem. Ma sprawić, by Arsenal nawet nie tyle przestał przegrywać, co zaczął wygrywać. Brak doświadczenia nie jest sprzymierzeńcem w poszukiwaniu tożsamości drużyny i sprawieniu, by ta była pewna siebie i zjednoczona. Pierwszy mecz Ljungberga w roli pierwszego trenera nie był jak z bajki – Arsenal musiał gonić wynik w starciu z Norwich i ostatecznie zrobił to, do czego ostatnio przyzwyczaił, czyli zremisował. Czy ta przygoda będzie udana? Czy Ljungberg zostanie na ławce na dłużej? Czas pokaże. Póki co pora na kolejny test – już o 21:15 „Kanonierzy” podejmą na Emirates Stadium Brighton i powalczą o zepchnięcie z szóstej lokaty… „Czerwonych Diabłów” Ole Gunnara Solskjaera.