Dopiero co skończyliśmy święta, a wtorkowy wieczór za sprawą Ligi Mistrzów przyniósł nam kolejne. Jak zwykle przy takiej okazji, kiedy rozgrywki wkraczają w coraz poważniejszą fazę, wszyscy oczekiwaliśmy świetnego piłkarskiego widowiska. Niestety – a to słowo ostatnio używane jest zdecydowanie za często – głównymi (anty)bohaterami byli sędziowie. Do jasnej cholery – ile można?
Jako wieloletni kibic Barcelony, pewnie ku uciesze gimnazjalistów, powinienem skupić się na analizie wszystkich błędów sędziowskich, porównywaniu ich z dwumeczem Barcelona–PSG, że tam były sytuacje sporne, a Real ewidentnie został przepchnięty do półfinału. Tylko po co? Kocham piłkę i po prostu nie chcę wierzyć, że na takim poziomie jakieś „macki Pereza” czy „uefalony” mają w ogóle prawo bytu. Zdecydowanie bliższy jestem opinii, że sędziowie to też ludzie, a przede wszystkim – tylko ludzie.
Mamy XXI wiek, samochody prowadzą się same, wynaleziono lewitujące deski, pamięć, która kiedyś zajmowała cały pokój, mieści się w karcie wielkości paznokcia, a najbardziej popularny sport na świecie dalej zależy od kilku facetów, którzy się mylą. Żeby nie było wątpliwości – będą się mylić nadal. Niezależnie od liczby godzin spędzonych nad książkami, analizami spotkań, ćwiczeniem refleksu, podzielności uwagi i tak dalej, wciąż będą ludźmi. Z takimi samymi oczami i zmysłami jak wszyscy.
Technologia z roku na rok coraz bardziej ułatwia życie, zarówno to codziennie, jak i zawodowe. Jeśli coś może być prostsze, pewniejsze i mniej zawodne, po prostu się to wprowadza. Od dawna oglądamy powtórki m.in. w siatkówce czy tenisie. Są to szybkie sporty, w których czasem decydują milimetry (brzmi znajomo?). Ocena, czy zawodnik dotknął piłki/taśmy, czy piłka zetknęła się z podłożem na linii, czy minimalnie za nią, nie jest możliwa dla ludzkiego oka. Znane m.in. Agnieszce Radwańskiej Hawk-Eye od dawna rozwiązuje wszelkie niejasności, a tenis jest po prostu sprawiedliwy. Czy powtórki zabiły któryś ze wspomnianych sportów? Raczej nie.
Skąd więc taki strach przed nimi w piłce nożnej? Przede wszystkim kiedyś taki system był niemożliwy do wprowadzenia. Boiska piłkarskie są duże, potrzeba by wielu kamer dobrej jakości i z zoomem, czas reakcji i sprawdzenia wątpliwości byłby za długi. Po prostu kiedyś nie było takiej technologii, jaką mamy obecnie. W 1998 roku funkcję przewodniczącego FIFA objęła tak zwana konserwa, czyli Sepp Blatter. Szwajcar cały czas bronił się przed tak dużą zmianą, bo według niego piłka była sportem, którego częścią są pomyłki arbitrów i absolutnie nie ma sensu tego zmieniać.
Co gorsza, wiele osób dalej wychodzi z takiego założenia. Bo przecież bez tego nie byłoby „ręki boga” i innych sytuacji, które stały się częścią historii futbolu. A prawda jest taka, że Maradona miał szczęście, że nie zdobył tamtej pamiętnej bramki w dobie Internetu. W innym przypadku z miejsca mówiłoby się o skandalu, o przekupionych sędziach, o „pieprzonym karle, który myśli, że jak jest najlepszy, to mu wolno” i o wszystkim tym, o czym niestety musi się mówić obecnie. Fala hejtu wylałaby się niemiłosiernie.
Wróćmy do niechlubnej przyczyny powstania tego tekstu, czyli wczorajszego spotkania na Bernabeu. Na tablicy wyników 1:2, zbliżająca się dogrywka i wyrzucenie Vidala po zagraniu, które nawet nie było faulem. Następnie gol Ronaldo z ponad półmetrowego spalonego i podcięcie skrzydeł dzielnie walczącym gościom. Dla nas obie sytuacje to niewytłumaczalne skandale, ale postawmy się w sytuacji sędziów. Kartka dla Vidala miała miejsce w sektorze boiska, w którym nie było arbitra liniowego, a główny – Viktor Kassai – był za akcją. Wślizg Chilijczyka mógł więc wyglądać na spóźniony, po „dziubnięciu” piłki przez zawodnika Realu. My jesteśmy mądrzy, widząc powtórki, sędziowie niestety (jeszcze) nie mają takiego komfortu.
Późniejsze bramki Ronaldo to taka sama sytuacja. Przy golu na 2:2 Portugalczyk stał, a zawodnik Bayernu się cofał. Sędzia liniowy, przerzucając uwagę z zawodnika podającego na zawodników w polu karnym, nawet jeśli zrobił to w ułamku sekundy, widział Douglasa Costę już w linii, a nawet przed Portugalczykiem. Bramka na 3:2 to już mniejszy ofsajd, ale sędzia liniowy był jakieś pięć metrów za akcją, więc nie mógł tego widzieć. Nawet gdyby nazywał się Bolt, nie jest powiedziane, że nadążyłby za rajdem Marcelo. Wniosek? Nie jest winny ani Real, ani sędziowie. Winny jest system, a raczej jego brak.
Sędziowanie to praca. Pracownik swoje obowiązki z reguły chce wykonywać jak najlepiej, by wszyscy byli z niego zadowoleni, by go chwalili i powierzali coraz to odpowiedzialniejsze i poważniejsze zadania. 90 minut, podczas których sędziowie pracują, to nie jest łatwe i przyjemne bieganie z przerwami na użycie gwizdka. To 90 minut stresu, ciągłego skupienia i dbania o to, by niczego nie przegapić czy też źle zinterpretować. Czasem czegoś nie zauważą, co dla nich samych jest niechlubną sytuacją, czasem jednak nieuniknioną.
Powtórki w piłce nożnej potrzebne są od zaraz. Niczego nie zmienią już dodatkowe szkolenia dla arbitrów, ustawianie kolejnych pięciu czy nawet dziesięciu przy boisku. Potrzeba systemu, który w kontrowersyjnych sytuacjach pozwoli im na spokojnie pozbyć się wątpliwości i podjąć słuszną decyzję. Na początku być może będzie szokiem, kiedy zabierze się drużynie gola bądź rzut karny (patrz spotkania Francja–Hiszpania i Utrecht–Cambuur), ale na dłuższą metę wszyscy odetchną z ulgą, że w końcu o wyniku decyduje tylko aspekt sportowy. W końcu po meczach chcemy mówić jedynie o pięknie tego sportu i jasnych sytuacjach, a nie czepiać się trójki ludzi, którzy przez niedopatrzenie wypaczyli ważny mecz i gdybać, kto by awansował. Może gdyby wyleciał Casemiro, awansowałby Bayern. A może mimo to Real rozegrałby heroiczną końcówkę i wyrzucił Niemców za burtę. Tego się już nie dowiemy i pozostaje nam tylko głupie myślenie, „co by było, gdyby”…