Liga Mistrzów po dłuższej przerwie w końcu zameldowała się w środku tygodnia w naszych domach. Z miejsca dostaliśmy dwa duże hity, z których jeden, tan na hiszpańskiej ziemi, wydawał się mieć jasnego faworyta. Liverpool bijący kolejne rekordy na krajowym podwórku, kontra najgorsze Atletico w erze Diego Simeone? Sprawa wydawała się jasna.
Co tu dużo mówić – nasze zapowiedzi i przewidywania okazały się nietrafione. Przyznajemy się do tego bez bicia, jednocześnie niezwykle ciesząc się z takiego stanu rzeczy. W końcu właśnie to jest najpiękniejsze w piłce nożnej – jej nieprzewidywalność i zamiłowanie do sprawiania niespodzianek.
Liga Mistrzów kolejny raz pokazała, że – szczególnie po dłuższej przerwie – lubi rządzić się swoimi prawami. Liverpool przyzwyczaił się do wygrywania na własnej ziemi, znalazł sposób na rywali z Premier League, ale Europa to zawsze coś nowego. Pokazał to przecież pierwszy grupowy mecz, który „The Reds” przegrali w Neapolu 0:2. Powrót do królowej europejskich rozgrywek okazał się równie trudny.
Stare, „dobre” Atletico…
Patrząc z perspektywy Atletico, mecz był… świetny. Wrócili starzy, dobrzy „Los Colchoneros”, co w ich przypadku oczywiście nie jest równoznaczne z atrakcyjnością. Przeciętny kibic stwierdzi, że starcie na Wanda Metropolitano było denne, ale znając filozofię Diego Simeone trzeba przyznać, że w meczu z potentatem jego podopiecznym wychodziło niemal wszystko.
Sposób gry na cały mecz został nakreślony już w 4. minucie, kiedy po rzucie rożnym i lekkim „bilardzie” w polu karnym, Allisona pokonał Saul Niguez. Wtedy Atletico mogło grać to, co lubi najbardziej – złączyć się w jeden organizm i bronić do upadłego. Dziś udało się to perfekcyjnie, o czym najlepiej świadczą statystyki. Jan Oblak był niemal bezrobotny, a goście z miasta Beatlesów nie oddali ani jednego celnego strzału.
Inny rywal, podobne obrazki
Oglądając wtorkowy hit, nie dało się oprzeć wrażeniu, że mamy do czynienia z powtórką któregoś meczu z tak zwanego „prime” Atletico i… Barcelony. Madrytczycy skupieni na defensywie, agresywni, bojowo nastawieni i oddani, próbujący groźnie kontrować, a z drugiej strony ekipa kochająca posiadanie, szybką grę, bezustanne atakowanie, bijąca głową w mur. Jeśli ktoś także miał deja vu – nie dziwimy się.
Bezstronny kibic może być ukontentowany tym, co wydarzyło się na Wanda Metropolitano. „Cholismo”, jeśli tylko chce, jest wciąż żywe. Co więcej, gdyby gospodarze mieli na placu gry napastnika, który potrafi strzelać, a nie tylko biegać i walczyć, wynik mógł być wyższy. Sam Alvaro Morata zmarnował co najmniej dwie doskonałe okazje. Podopieczni Kloppa na Anfield znów będą musieli wspiąć się na absolutne wyżyny swoich możliwości. Rok temu z Barceloną pokazali, że potrafią..
Atletico Madryt 1-0 Liverpool
(Saul Niguez 4′)