Mało kto wie, ale w czasach przed Leo Messim Barcelona wygrywała trofea. Właśnie taki przypadek, tuż przed erą genialnego Argentyńczyka, miał miejsce czternaście lat temu we Francji. Wówczas to była zupełnie inna Blaugrana niż ta, którą znaliśmy przez ostatnie lata. To był też czas, gdy niewiele brakowało, by obrońca trofeum oglądał całe rozgrywki w… telewizji! Tak się nie stało, w przeciwieństwie do Polaków, którzy byli chyba najbliżej w historii i najgłupszy z możliwych sposobów wszystko stracili. W Historii Futbolu czas na Ligę Mistrzów z sezonu 2005/2006.
Katastrofa Wisły
Niewiele brakowało, by w eliminacjach wystartowały… dwa polskie kluby. Nasza liga była na 16. miejscu w Europie, a do poprzedzającej nas Norwegii, która miała już dwie ekipy, brakowało 0,150 pkt! Mimo tego ówczesny mistrz, Wisła Kraków, nie mogła narzekać, bo rozpoczynała od ostatniej – trzeciej – rundy eliminacji. Wystarczyło pokonać w dwumeczu Panathinaikos i raj stał otworem.
W Krakowie wiślacy wygrali 3:1, mimo że strzelanie rozpoczął… Emmanuel Olisadebe dla gości. Dla krakowian jednak trafiali Paweł Brożek, Kalu Uche i Tomasz Frankowski, a swój debiut w europejskich pucharach zaliczył Jakub Błaszczykowski, który jeszcze dwanaście miesięcy wcześniej grał w IV-ligowym KS-ie Częstochowa.
Do Aten Henryk Kasperczak i spółka jechali po awans. Tyle że Grecy wyprowadzili dwa ciosy i po 65. minutach, to oni byli bliżej fazy grupowej. Później gol Radosława Sobolewskiego przechylał szalę na stronę Wisły. Wszystko powinien zakończyć, na cztery minuty przed końce, Marek Penksa, ale Słowak nie trafił z kilku metrów do bramki PAO i po kilkudziesięciu sekundach już było 3:1. Chwilę przed upływem regulaminowego czasu gry Sobolewski wyleciał z boiska i dodatkowe 30 minut Grecy grali 11 na 10.
W nich wyprowadzili jeden cios – Ilias Kotsios – i marzenia na polską ekipę w grupie Ligi Mistrzów trzeba było odłożyć o kolejnych – przynajmniej – dwanaście miesięcy.
Obrońca trofeum razem z najsłabszymi
To była edycja specjalna, skoro dwie drużyny rozpoczynające kwalifikacje od pierwszej rundy, awansowały do fazy grupowej. Tyle że jedną z nich był… Liverpool. Pewnie zastanawiacie się, jakim cudem angielski klub mógł rozpoczynać od pierwszej rundy, obok mistrzów Kazachstanu(wówczas 50. ligi w Europie) czy Wysp Owczych. Jak wiecie z poprzedniego odcinka Historii Futbolu, Liverpool sięgnął po trofeum w Stambule. Kłopot w tym, że jednocześnie zajął w lidze piąte miejsce. I wtedy, i dzisiaj nie gwarantuje miejsca w Lidze Mistrzów. Tutaj pojawiła się zagwozdka. Wówczas jeszcze obrońca trofeum nie miał zagwarantowanego miejsca w kolejnej edycji, gdyż zapewne liczono, że topowe ekipy tak czy siak znajdą się w gronie najlepszych w swoich krajowych rozgrywkach.
Kilka lat wcześniej doszło do podobnej sytuacji, gdy Real Madryt wygrał Puchar Europy w sezonie 1999/2000, ale zajął piąte miejsce w lidze, tuż za plecami Realu Zaragoza. Wtedy hiszpański związek(RFEF) mógł zdecydować, która ekipa będzie reprezentować Hiszpanię w następnej edycji, gdyż tylko cztery ekipy z jednego państwa mogły grać w Lidze Mistrzów. Padło na Real Madryt, ale niesmak pozostał, gdyż ekipa z północy Hiszpanii niesłusznie, w skutek niedopatrzenia została pozbawiona zasłużonej nagrody.
Tym razem jednak zdrowy rozsądek zwyciężył i FA, jeszcze przed finałem, zdecydowała, że zgodnie z zasadami, w Lidze Mistrzów zagrają cztery najlepsze ekipy z Premiership. Tak też się stało, ale po triumfie Liverpoolu w Stambule, dopuszczono The Reds do kolejnej edycji, tyle że… od pierwszej rundy kwalifikacji.
Skróciło to radykalnie wakacje angielskiej ekipie, ale droga do fazy grupowej była spacerkiem. Walijskie TNS, litewskie FBK Kowno i CSKA Sofia nie miały prawa sprawić kłopotów i tak też się stało.
Słowacki czarny sen Celtiku
Jednak to nie przygody Liverpoolu były najciekawsze w fazie eliminacji. Jak już wspomnieliśmy, były dwie ekipy, które przebrnęły wszystkie rundy kwalifikacji. Drugą została Artmedia Pertżalka Bratysława. Słowacy zaliczyli prawdziwy rollercoaster. W pierwszej rundzie byli bliscy zaliczenia kompromitacji, jaką wówczas byłaby wpadka z mistrzem Kazachstanu, Kajratem Ałmaty. Dopiero gol Pavola Stano w 121. minucie rewanżu uratował ich i dał awans. W ostatniej dwa bezbramkowe remisy i zwycięskie karne w Belgradzie nad Partizanem. Tyle że wszystkim w pamięci utkwił drugi przeciwnik – Celtic.
Na Tehelnym Polu, które i nasza kadra bardzo źle wspominała kilka lat później, doszło do meczu, którego do dzisiaj nie da się wyjaśnić. Artmedia chwilę wcześniej miała kłopoty z Kazachami, a tymczasem zaaplikowała 5 goli Celtikowi. Trzeba pamiętać, że wtedy to była dużo mocniejsza drużyna, z którą trzeba było się liczyć. Szkopuł w tym, że Szkoci głównie byli mocni u siebie i to właśnie na Celtic Park musieli odrabiać straty. Pary starczyło na cztery gole i wstydliwe odpadnięcie. Szczęściem w nieszczęściu dla nas był fakt, że Artur Boruc pierwszy mecz oglądał z ławki i chwilę później wskoczył na kilka lat do składu Celtów.
Sporą niespodziankę sprawił także wicemistrz Szwajcarii FC Thun. Klub z tego niewielkiego miasta najpierw ograł Dynamo Kijów, a później Malmoe FC, dzięki czemu awansowali do 32. ekip w grupach.
W grupach sypnęło niespodziankami
Obie wspominane niespodzianki z eliminacji bardzo dobrze sobie poradziły w swoich debiutanckich występach, zajmując trzecie miejsce w grupach.
Szwajcarzy wyprzedzili Spartę Praga, choć trzeba też zauważyć, że większość spotkań z udziałem Thun rozstrzygała się w końcówkach. W ten sposób przegrali dwukrotnie z Arsenalem(1:2 i 0:1) czy u siebie z Ajaxem(2:4), który decydujące dwa gole strzelił w doliczonym czasie gry. Był też pozytyw w postaci wygranej ze wspomnianymi Czechami po golu z 89. minuty.
Artmedia wyprzedziła mistrza sprzed dwóch lat – FC Porto – i niewiele brakowało, by pogrążyli kolejny szkocki klub. Glasgow Rangers jednak okazało się o jedno oczko. Trzeba jednak pamiętać, że Słowacy dodali trochę kolorytu rozgrywkom, jak choćby na Estadio do Dragao, gdzie przegrywali 0:2, by ostatecznie pokonać Porto 3:2!
Swoją drogą ciekawym faktem była liczba punktów kilku ekip, które awansowały do 1/8 finału. Werder Brema czy wspomniani Rangersi potrzebowali ledwie 7 punktów do wyjścia. Przy czym Szkoci zrobili to za sprawą jednej wygranej i czterech remisów! Duża sensacja miała miejsce w bardzo wyrównanej grupie D, gdzie Manchester United zakończył na czwartym miejscu, ustępując Lille, Benfice i Villarrealowi.
Mało goli
Drugi raz z rzędu na siebie trafiły Chelsea i Barcelona. Te pojedynki nie wiedzieć czemu, zawsze okazywały się pechowe dla skandynawskich sędziów. We wspomnianym oberwało się Norwegowi Terje Hauge, rok wcześniej Andersowi Friskowi, a trzy lata później Tomowi Ovrebo. Poza tym raczej nie było spektakularnych emocji w fazie pucharowej.
Testem na cierpliwość kibiców okazały się już ćwierćfinały, gdy w ośmiu meczach padło ledwie 12 goli. Jeszcze gorzej było w półfinałach. Barcelona ograła Milan za sprawą bramki Ludovica Giuly’ego, zaś Arsenal pokonał Villarreal po trafieniu Kolo Toure.
Tuż przed Messim
W Paryżu, a właściwie na jego przedmieściach spotkały się dwa zdecydowanie najlepsze zespoły. Zarówno Barcelona, jak i Arsenal nie przegrały meczu do finału! Żeby było lepiej Katalończycy stracili w całej edycji cztery gole, a Kanonierzy zaledwie dwa. W dodatku angielska ekipa miała serię dziesięciu spotkań z czystym kontem, gdyż jedyne straty zaliczyła w pierwszych dwóch meczach fazy grupowej.
Trzeba pamiętać, że ówczesny triumf Barcelony był w zasadzie ostatnim poważnym przed erą Leo Messiego. Wówczas w Barcelonie królował jeszcze Ronaldinho, a wraz z nim Deco czy Samuel Eto’o i Ludovic Giuly, z kolei Xavi i Iniesta rozpoczynali finał na ławce! Z drugiej strony kibice oglądali Thierry’ego Henry, Sola Campbella, Jensa Lehmanna, Roberto Piresa czy młodziutkich Cesca Fabregasa i Ashleya Cole’a. Ponadto na ławce siedział Dennis Bergkamp, który był już u schyłku kariery.
Na Stade de France kluczowa okazała się minuta 18. Wówczas wspomniany Lehmann sfaulował tuż za polem karnym mijającego go Samuela Eto’o i Terje Hauge wyrzucił Niemca z boiska, choć gdy uważnie przyjrzymy się powtórkom widzimy, że mógł puścić grę i pozwolić Giuly’emu strzelić gola. Tak się jednak nie stało i przez ponad 70 minut Arsenal grał w osłabieniu. Jednak to Kanonierzy strzelili gola jako pierwsi, za sprawą Sola Campbella. Później Ljungberg, a zwłaszcza Henry mogli dobić Blaugranę. Jako że niewykorzystane sytuacje lubią się mścić, więc najpierw Eto’o wyrównał, a później Juliano Beletti strzelił gola na wagę tytułu.
***
Poprzednie odcinki cyklu: